poniedziałek, 24 października 2016

#11 Papierek (nie)la(k)musowy

Bycie magistrem a bycie mądrym to dwie różne sprawy.
— Ferdynand Kiepski


Każdy, kto choć raz zasmakował cudownego uczucia natchnienia i ma w sobie przynajmniej krztynę duszy artystycznej, wie, że prysznic to miejsce, w którym nasz mózg przeżywa prawdziwą burzę. I jeśli miałabym kiedyś w przyszłości (jak już będę znaną i cenioną pisarką, z Noblem, Nike i nagrodami kolejno: Miłosza, Gdyni, Trakla i „bruLionu”) oprowadzić jakiegoś szanownego pana redaktora z telewizji tak zwanej śniadaniowej po moim domu, a on zapytałby: „Gdzie znajduje się pani warsztat twórczy?”, zaprowadziłabym go prosto do mojej ukochanej (i remontowanej w zeszłym roku) łazienki. Nie tak dawno temu, po raz kolejny w życiu, zalała mnie fala domorosłego filozofizmu i buntowniczej weny, kiedy oddawałam się codziennemu rytuałowi obmycia.
Ale ja nie miałam zamiaru opowiadać Wam o żadnych remanentach i innych takich (choć o wybieraniu kafelek i armatury z moimi rodzicami można by napisać kolejny felieton. Kto wie, może to uczynię? Albo lepiej. Fanfiction o tym napiszę).
Przypomniał mi się pewien stary odcinek ulubionego przeze mnie programu pt. Matura to bzdura. Stary, bo jeszcze z czasów, kiedy prowadzącym był Kuba Jankowski. Bez bicia i z pochylonym czołem przyznaję się, że odkąd skończył z tym projektem, przestałam sprawdzać nowości na kanale. I walory estetyczne wynikające z oglądania Kuby na ekranie bynajmniej nie miały tu najmniejszego znaczenia. To, oczywiście, bardzo niepostępowe i nienowoczesne podejście, ale dla mnie Jankowski był po prostu duszą tego programu. A skoro już go nie ma... Taki wiersz z I roku filologii mojej najdroższej mi się przypomniał: Dusza z ciała wyleciała...
Co było szczególnego w tym odcinku? Cóż, nie pamiętam nawet jakiej dziedziny (lub przedmiotu szkolnego) on dotyczył, najważniejszy był sposób konstrukcji. Zawsze było (i śmiem podejrzewać, że nadal jest) tak, że wybierano jedną osobę, która odpowiadała dobrze i kontrastowano ją z tymi, którzy odpowiadali źle. W tym szczególnym odcinku (do którego link postaram się wrzucić gdzieś na sam koniec) przeciwstawiony „wykształconym mądralom” został... dres. Tak, nazwijmy rzecz po imieniu. Koleś wyglądał jak typowy Sebix spod bloku. Ale życie uczy nas, by nie oceniać książki po okładce. Nigdy tego nie robię. I dobrze, że nie zrobiłam tego wtedy, bo musiałabym się spalić ze wstydu.
Otóż kolega matury (jeśli dobrze pamiętam) nie miał. Pozostali uczestnicy – owszem. Ale oni nie znali odpowiedzi na proste pytania i ledwie składali zdania, które można by ochrzcić mianem „polskich”, a on nie dość, że wysławiał się bardzo ładnie, to nawet razu się nie zawahał przy odpowiedzi. Po prostu rozłożył ich na łopatki. Czego oni, siłą rzeczy, do premiery odcinka wiedzieć nie mogli.
To mi nasunęło dość oczywistą może, ale przy tym bardzo prawdziwą myśl, że matura to naprawdę bzdura. Po pierwsze dlatego, że w gruncie rzeczy uczy nas zdawać egzaminy, a nie nabywać wiedzę. Okej, ktoś powie, ale przecież trzeba się do niej uczyć. Ja na to: dobrze, to jak takim amebom umysłowym udaje się ją zdawać? Bo chyba nie wiedzą? Nie kieruje nimi pragnienie rozwoju intelektualnego, tylko pogoń za papierkiem. Żeby siary nie było, że bez wykształcenia jest.
Mam w rodzinie przykład – ba, przykłady! – ludzi bez matury. Nie zawsze się rozumiemy, ale jak mój ojciec obejrzał sobie kilka starszych odcinków Matury..., to się za głowę złapał. „I to są ludzie po studiach, po maturze?”, pytał mnie ze złośliwym uśmiechem. Ale może u niego, człowieka po zawodówce, zadziałał fakt, że kiedyś ten typ szkoły nie był uważany za „niszowy” i wszędzie trzeba było się uczyć, a ludzie z fachem w ręku, i to przydatnym, byli nieocenieni. Pozostało tak zresztą do dziś, ale to temat na jeszcze jeden felieton.
Idea programu ma przełożenie na rzeczywistość. Na moim roku jest około 180 studentów (zaskakująco dużo po 250 na pierwszym, a jesteśmy na dawnym piątym – system boloński przemianował nas na drugi drugiego stopnia. Wyższa matematyka), ale naprawdę niewielka grupka zasługuje na miano przyszłych magistrów. Sama nie jestem w stanie obiektywnie ocenić (tu następuje oszukiwanie się, jakoby Nietsche wcale nie napisał mądrze, że pojęcie prawdy obiektywnej nie istnieje i nie ma prawa bytu), czy zaliczam się do tego elitarnego grona. Przeraża mnie, że kilkanaście osób zostanie, by robić doktorat. I będzie we własnym mniemaniu umysłową elitą. Ktoś się zdeklarował, że nie przeczytał ani jednej książki w ciągu całego dwustopniowego programu kierunku. Pewien kolega krytykuje prawie każdego naszego wykładowcę, stwierdzając, że jest „niekompetentny”. A osoba po licencjacie jest? Jedna z moich koleżanek stwierdziła latem, po ostatnim naszym egzaminie w poprzedniej sesji, że „nie wyobraża sobie, że miałaby teraz pracować”. W wieku dwudziestu trzech lat! Skandal! Wyzysk! Obóz pracy!
Przyszło mi do głowy, że niektórzy w studiach nie upatrują samorozwoju, tylko możliwości „legalnego nieróbstwa”. Oczywiście, nie należy odsiewać tych, co łączą pracę ze studiami jako tych „dobrych” od bezrobotnych na studiach jako tych „złych”. Niestety, wizja umysłowej elity jest atrakcyjna dla obu typów.
Zdecydowana większa część ludzi z kierunku pracuje, bo musi utrzymać wynajmowane pokoje/mieszkania/po prostu chce być niezależna i najzwyczajniej w świecie nie znosi lenistwa. Ale takich przypadków to ja Wam mogę na palcach obu rąk zliczyć. Mam na seminarium dziewczynę, która pracuje w solarium, a jest po specjalności (nie specjalizacji! Specjalizacje są TYLKO na medycynie!) nauczycielskiej, więc może śmiało ruszać do podstawówek. A ona olewa całe studia, bo koncentruje się na swojej posadzie jakiejś rzekomej kierowniczki. Awans jest świeży, ale podobno nie wniósł niczego nowego do jej życia finansowego. Moja promotorka nie krzywi się na jej sposób na życie wyłącznie ze względów politycznych. A mogłaby, bo na ostatnich zajęciach panna dała jej do zrozumienia, że wymagany do zaliczenia fragment skądś... przekopiowała.
Ktoś mógłby mi zarzucić: przecież sama nie pracujesz. I to byłaby prawda. Ale jeszcze rok temu pracowałam.
Złapałam pracę „dzięki” koleżance, która zaszła w ciążę, a jej szefowa potrzebowała rąk chętnych do pracy. Trochę się bałam, ale weszłam w to. Nie miałam doświadczenia barmańskiego ani kelnerskiego, ale dobra współcierpiąca studentka objaśniła, że jak przed każdym sezonem, szefowe przyjmują nawet tych nieopierzonych, tydzień lub dwa szkolą, a dopiero potem zaczyna się hardkor. Poszłam.
Początkowo miała to być typowa „sezonówka”, czyli harówa w gastro na lato. Wszyscy pracownicy takiego lokalu Wam powiedzą, że co roku w wakacje każde gastro przeżywa swój renesans, by w październiku zapaść w zimowy sen, przerywany jedynie piątkami i sobotami. Ja zostałam jednak na dłużej.
Ja nie mówię, że praca i studia to bułka z bananem. I bynajmniej nie obiecuję kokosów. Ale gdzie podpisywaliście umowę, że dorosłe życie będzie przypominać film Disneya? Proszę o adres, telefon, link, cokolwiek. Z chęcią machnę parafkę pod takowym orzeczeniem.
Jak wyglądało moje życie od października 2014?
Piątek. Wpadam do domu, to jest godzina szesnasta, mam pół godziny, żeby się przebrać, spakować obiad do pojemnika, przepakować torbę, wsiąść w auto i odbyć 20-minutowy rajd w godzinach szczytu. Matizem. Mam nadzieję, że rozumiecie mój Weltschmerz.
W robocie zapierdol. I fakt, czy jestem na pomocy czy jako główna barmanka nie ma znaczenia. Jestem urobiona po same łokcie. Nogi mi włażą w ciemne odmęty mojego ciała. Lakier na paznokciach nie ma szans przetrwać dłużej niż dwanaście godzin. I uśmiechaj się. Klientów nie obchodzi, że na przyszły tydzień masz do przeczytania wielki stos tekstów, które w większości brzmią jak sławetne pierdolenie o Szopenie (nikt nie mówił, że teoria literatury to pomiot szatański), że wkurwiła cię niekumata koleżanka na uczelni, która nie potrafi nigdy niczego zapamiętać lub zanotować ani nawet że masz okres, na twoim twardym dysku leży i kurzy się zaledwie zalążek pracy licencjackiej, nie zjadłaś niczego od ośmiu godzin, nie masz drobnych do wydawania reszty, mocz rozrywa ci pęcherz, a kolejka spod baru kończy się przy bardzo odległych drzwiach.
Kończę, jest godzina druga trzydzieści. Produkująca (wedle własnego uznania) lód kostkarka szumi wodą, oczy mi się zamykają, jest ciepło i ciemno, a ja podliczam kasę, myję podłogę za barem i w kiblach. Zamykam zmianę, wkładam pieniądze do sejfu, wbijam kod do alarmu i wychodzę z lokalu, zamykając drzwi na klucz i taszcząc za sobą wielki kosz z ciężkimi śmieciami. Przechodzę sama przez rynek, podejrzanie cichy i pusty, mijam panie z całodobowej piekarni, które palą papierosa przed wejściem, przechodzę przez pasy na plac, odpalam matiza i wracam z półsennymi oczami do domu dwadzieścia minut.
Kiedy się kładę, jest czwarta. Następnego dnia wstaję o dziewiątej, sprzątam, jem lekki obiad i wracam na piętnastą do pracy.
Stan konta pod koniec miesiąca: 200 złotych. Bez kitu. Po czterech dwudniowych weekendach. Plus jakieś drobniaki z napiwków.
Paradoksalnie, był to w moim życiu okres, w którym byłam najlepiej zorganizowana, zawsze miałam wszystko przeczytane, zrobione najlepsze, kolorowe, ręczne notatki, miałam bardzo przyziemne, „trzeźwe” spojrzenie na świat i rzeczywistość. Nie musiałam prosić rodziców o pieniądze, płaciłam sobie za bilet, leki, miałam na drobne zachcianki. Pokoju bym z tego nie utrzymała, siebie też nie, ale zyskałam w pewnym stopniu niezależność i nieco uznania w oczach załamanych mną rodziców. Nie napisałam też nawet słowa mojego ff ani niczego artystycznego.
Nie było łatwo i fajnie, chociaż i tak miałam dobrze, bo pracowałam głównie w piątki i soboty, rzadko dorzucano mi niedziele, a jeśli już, to na pomocy.
Rzecz jasna, wszystko zależy od rodzaju wykonywanej pracy; podejrzewam, że w biurze może być lepiej – płacowo i warunkowo. My nie mieliśmy raju, ale sprawdziło się powiedzenie, że tam, gdzie najgorzej, są najlepsi ludzie. Byliśmy kadrą, która zdarza się raz na sto tysięcy. Wiadomo, nie wszyscy darzyliśmy się wielka sympatią, ale nikt nikomu nie robił pod górę ani na złość, nikt nie wykraczał poza drobne uszczypliwości, zaakceptowaliśmy tych najmłodszych i najnowszych (do tego stopnia, że balowaliśmy razem po krótszych dniówkach), a jak ktoś coś zawalił, to nie dzwoniło się do szefowych, tylko bardziej doświadczeni pracownicy pomagali posprzątać bałagan i nie było sprawy. Jeśli miałabym tam wrócić, to tylko dla ludzi. Tyle że ich już tam nie ma.
Bo nie odeszłam tylko z powodu kasy. Hajs musi się zgadzać, ale wisi nade mną widmo motywu vanitas, więc nie dbam o to przesadnie. Zmieniło się szefostwo. Skorzystał na tym lokal, ale nie pracownicy. Ze starej kadry zostały dwie osoby. Powaga.
I tak z felietonu o wykształceniu wyszła mi kartka z pamiętnika. Jesteście źli?
Bo chciałabym to jednak spiąć jakąś mądrą w miarę możliwości klamrą.
Nie mam pracy od roku. Złożyło się na to kilka czynników, w tym zdrowotny, który ciągnie się od lat, a przybrał na sile jeszcze w zeszłym roku, kiedy zemdlałam po przyjściu z dniówki. Powoli się zbieram w sobie i mam zamiar znaleźć coś, co nie wiązałoby się z gastronomią i powrotami w nocy (a więc szukam czegoś, co nie istnieje), bo nie lubię poczucia bezczynności. Ale za to lubię poczucie zorganizowania. (Martwi mnie wątek upadku literatury w moim życiu, ale jestem gdzieś przygotowana mentalnie, że wkrótce pożegnam się z własną tfurczością).
To nie te czasy, kiedy studiowanie było czymś niezwykłym i stanowiło przywilej elit. Jak każdy kij, i ten ma dwa końce, więc dzięki temu biedniejsi mają szansę, ale i sito ma większe oka, zatem przepuszcza debili, że się tak kolokwialnie wyrażę. W związku z tym tytuł „mistrza i nauczyciela” przypada często byle komu.
Wiadomo, że studia nie mają za zadanie wyszkolić nas w konkretnym fachu, a raczej otworzyć oczy na świat, pozwolić go zrozumieć i dzięki temu lepiej w nim funkcjonować. Mają wyzwolić w nas kreatywność i jeszcze większy głód poznawania. Żeby nasza przyszła praca stała się misją i pomogła wydobyć z nas to, co najlepsze, byśmy mogli naszą wiedzą zmieniać świat.
Pomijam rosnącą tendencję utylitarną. Pomijam typowe polskie absurdy.
Doszliśmy do punktu, w którym wykształcenie nie oznacza wiedzy, a papier. I chęć przedłużenia słodkiego czasu dzieciństwa.
Praca i studia to nie bułka z bananem. Ale też nie Runmaggedon. Nie mówcie więc, że nie dalibyście rady połączyć studiowania z pracą (robię wyjątek dla medycyny, ale znam i takich hardkorów). Już wolę, żebyście walnęli prosto z mostu, że zwyczajnie Wam się nie chce.
Ale wtedy też nie idźcie na studia. Nie opłaca się pięć lat udawać.



Niefajne to, ale wstawiam, bo wiem, że w życiu tego nie poprawię do stopnia, który mógłby mnie choćby ukontentować.

Założyłam konto na Wattpadzie. Spokojnie, nie będę tam wstawiać całych tekstów (edytorskie zapędy mnie powstrzymują – i słusznie), tylko zapowiedzi: rozdziałów, felietonów, oneshotów. Cieszycie się? Będę się bawić w okładki, chociaż nie umiem. Jak wczoraj odpaliłam Gimpa...

...powitała grafikę niczym starego przyjaciela.

Zapraszam tych, co ewentualnie byliby zainteresowani: nieprzysiadalna.


To tego. Co powiecie?

6 komentarzy:

  1. Jestem i ja. korzystając z chwilki wolnego czasu, wygrzebałam sie spod notatek i absolutnie nudnych tekstów, które 'udaje', że czytam i oh God, gdybym każdą lekturę pochłaniała tak szybko jak Twój felieton! czy Ty wiesz, ile mi to dało od myślenia?
    od razu mówię, że w komentowaniu jestem beznadziejna, moja interpunkcja to katastrofa, a składanie zdań jest na takim poziomie jak u niektórych 'maturobzdurowiczów', jednakże postaram się wnieść na wyżyny swojej polskości i nie polgliszować mocno, bo nie skazić sekcji komentarzy. tak, będę używała nosówek, happy?
    dobra, to może po kolei, bo.. (jaki tu jest limit znaków?)
    TYTUŁ TO KOSMOS, UWIELBIAM GIERKI SŁONE! A TO FANTASTYCZNIE UKAZUJE SYTUACJĘ! JUZ PO PRZECZYTANIU TYTUŁY MNIE MASZ, DZIEKUJE, LAKU NOĆ

    (żartuje, jest popołudnie, jak jest 'popołudnie' po chorwacku? ;>)

    dobra, do rzeczy. zgadzam się bardzo z tą tzw. prysznicową weną. to jest ogólnie takie magiczne miejsce, idealne na przemyślenia! warta uwagi jest też huśtawka, bo i tam ciekawe pomysły przychodzą do głowy ([przynajmniej mnie) warto to rownież rozważyć. :D

    'Tragedia rodzinna podczas wybierania kafelków! czy wybiorą jasne czy ciemne? tańsze czy droższe? CZY ZATRZYMAJĄ APOKALIPSĘ?! [SPRAWDŹ]'

    Kuba Jankowski.. yeaaaaaaaah. mówiłam Ci już, że masz genialny gust, jeśli chodzi o facetów?

    Sebix Ci wpierdolix, recytując 'Pana Tadeusza', obliczając objętość prostopadłościanu, w ktorym zmieści się przygotowany przez niego wcześniej C2H5OH.

    ale fakt faktem pozostanie - nie ma nic głupszego niż matura. to tylko uczy nas rozwiązywania zadań według podanych schematów i wpasowywania się w klucz odpowiedzi. cóż. od dawna twierdze, że polski system szkolnictwa jest żartem. dobrze, że wycofano sprawdzian szóstoklasisty, oszczędzi to dzieciakom niepotrzebnego stresu. a ta reforma, którą teraz mają wprowadzić również będzie niewypałem, ale o tym w innym komentarzu może, bo się bulwersuje na samą myśl o tym, co ministerstwo wyprawia. meeeeeeeeeeh.

    mój tata rowniez nie ma matury, a wie wiecej niż ja, przysiegam.

    czytając Twoje doświadczenia z pracą, stwierdzam, że jesteś mega wytrzymała! ja bym psychicznie chyba nie dała rady, nie pracowałam w sumie nigdy w żadnej takiej 'oficjalnej' pracy i nie wiem, co mam o sobie myśleć po przeczytaniu tekstu. prawdopodobnie to, że jestem leniwą pyzą i gdybym naprawdę chciala znaleźć pracę, to bym to zrobiła. tylko, strasznie duzo czasu poswiecam na naukę i daje sobie uciąć wszystkie kończyny, że uwaliłabym sesje, miala jeszcze większe wory pod oczami i kompletnie zero checi do zycia, a one i tak nie sa juz najwyzsze. dlatego mam ogromny szacunek dla ludzi studiujących i pracujących, bo to jednak jest wyczyn, prawie zero czasu dla siebie, od nauki do pracy, od pracy do nauki. moja kolezanka pracuje na tygodniu i ledwo daje rade, ale sie nie poddaje i naprawde, to jest kawał charakteru. jeszcze kwestia rodziców. roznie to bywa. wiekszosc zapewnia swoje dzieci, ze maja pieniądze i żeby się nie przejmować tym i normalnie się uczyć. no ale wiadomo, po pewnym czasie wychodzą wyrzuty sumienia, ze sie ich zawiodlo, ze powinno sie zarabiać i przynajmniej trochę ich odciążyć. no i ja mam teraz taki stan. niby nie mam rodzenstwa i generalnie wszystkie pieniadze ida na mnie, ale coraz czesciej zastanawiam sie, po co to wszystko? is it worth it anymore? ale ja nie o tym. w sumie nie wiem, już, co miałam napisać, oh God.generalnie napisalaś dużo prawdy i jest nad czym+

    OdpowiedzUsuń
  2. snuć refleksje.
    O MOJ BOZE, PRZEKROCZYLAM LIMIT ZNAKOW, MYSLALAM, ZE TWITTER NAUCZYŁ MNIE PISAĆ ZWIĘŻLE, OH GOD, HAHAHHA

    anyway, tyle chyba ode mnie, nie komentuje prawie nic nigdy, wiec przepraszam, ale dzis jakos poczulam chęć, zeby troszkę popisać sobie, ot tak. cóż.
    tyle ode mnie, pozdrawiam. (chyba juz wiesz, kto to pisał, ale noooo, hahaha, cieplutki hug od Agatki x)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja już kawałek skomentowałam na wattpadzie. Tutaj zaś krótko: hvala. Za motywację.

    OdpowiedzUsuń
  4. Tak, wiem, że początek jest ironiczny, ale mi tam odpowiada wizja Ciebie z tymi wszystkimi literackimi nagrodami. Fcale bym się nie poczuła mocno zdziwiona, a wszyscy ci postmoderniści czy jak tam zwą współczesnych pisarzy skażonych manią bycia najlepszymi mogliby się puknąć w głowy i zacząć pisać coś normalnego (oczywiście nie mówię też, że wszystkie aktualne książki itp. Są do bani, pewnie, że nie wszystkie). A przechodząc już do treści, nawet nie wiesz jak aktualny temat poruszyłaś! Właśnie zaczynam studia. Zmieniam etap ‘co to na mnie ta magisterka’ w etap ‘byle do licencjatu’. Widzę i słyszę ludzi będących znawcami swoich dziedzin – filozofów, socjologów i innych doktorów habilitowanych. Są mądrzy. Ale za nic w świecie nie chciałabym obracać się w takim towarzystwie, za nic. Nie wiem, może to kwestia wychowania. Może jestem za prosta dziewczyna. Nie mówię, że nie lubię przebywać w otoczeniu osób inteligentnych, rozumiejących jakieś aluzje do rzeczy związanych nie tylko z alkoholem, ale, na Boga (jakbym była przesadnie wierząca), czy tym ludziom wraz z wręczeniem dyplomów doktorów etc. Odebrali zdolności do bycia normalnym? Mądrość nie równa się inteligencja. Zgadzam się z Tobą w każdym słowie, które tu napisałaś, łącznie z uśmieszkami Twojego taty. Bo ci po studiach, z niby-wiedzą są czasem gorsi od tych z zawodówką czy technikum. A swoją drogą, gdybym umiała matmę to sama bym poszła do takiego technikum. Znaczy się, super jest na pewno móc powiedzieć o sobie ‘mam wyższe wykształcenie’, ale co z tego, jak daje ono tylko tytuł, a pracę w biedrze na kasie. Puste słowa. Zawód? Niekoniecznie.
    Ech, rozpisałam się o tym studiowaniu, ale jak już człowiek spojrzy na to znad swojego pierwszego indeksu (dobra, żart, nie mam indeksu, bo wszystko jest przez Internet), to widzi, że wyższe wykształcenie wcale nie jest takie budujące, a, jak wspominałaś, to tylko ‘papierek’. Który lepiej mieć niż nie mieć oczywiście, ale papierek.
    A co do pracy i studiowania – znam kilka przypadków z mojego roku, co prawda to pierwszaki i nauki wcale nie mamy jakoś dużo, ale i tak podziwiam każdą jedną osobę, bo mnie by taka sytuacja chyba za bardzo przygięła do ziemi (co może też wynikać z tego, że nigdy nie pracowałam i, ze wstydem przyznaję, trochę się tego etapu w życiu boję). Dlatego też szacunek dla Ciebie za pracę w takich ciężkich warunkach i trzymam kciuki za obronę pracy magisterskiej, a także nie patrzenie aż tak czarno na swoją literacką przyszłość! Buziaki!

    OdpowiedzUsuń
  5. Dobrze, ja nie umiem komentować takich rzeczy, więc najlepiej będzie jak pójdę chronologicznie.
    Bardzo lubię Twoje gry słowne, wiesz? Papier lamusowy jak najbardziej, bo obecnie maturą a nawet magistrem często można się jedynie podetrzeć. Papierek lakmusowy też w temacie, bo przecież zmienia kolor w zależności od środowiska, a i z tymi studiami tak jest, że ciężko o nich mówić źle, ale dobrze też nie można.
    Za "Kiepskimi" nigdy nie przepadałam, ale nie da się ukryć że doskonale pokazują sposób funkcjonowania polskiego społeczeństwa. Drugim dość celnym pod tym względem serialem jest "Ranczo" (rodzice właśnie oglądają za ścianą:P). Słowa Ferdka, które przytoczyłaś bardzo życiowe i do bólu prawdziwe.
    Lecz za nim się do tego głównego tematu przybliżę, to słów kilka na temat Twojego wstępu.
    Łazienka to bardzo płodne twórczo miejsce. Dla mnie nie jest to prysznic, bo moje trwają średnio pięć minut to i wodzy wyobraźni popuścić nie zdołam, a jedynie dopracować gotowe już niemal projekty. Za to hmm... "świątynia dumania" nosi tę dumną nazwę nie od parady, szczegółów jednak oszczędzę :P
    Swoją drogą, wyrzucanie śmieci też jest całkiem wenotwórcze, polecam.
    (czekam na fanficka o kafelkach, wiedz o tym!).
    No i przechodzę teraz do tej naszej nieszczęsnej edukacji nie tylko wyższej. Może za bardzo się rozpisywać nie będę, bo sama planowałam swój pseudo-felieton machnąć w podobnym temacie jakiś czas temu (pozwolisz, że tego nie skomentuję), a tytuł miał brzmieć "Szkoła to ZŁO!", ale nie jest to w tej chwili istotne.
    Głupim społeczeństwem rządzi się łatwiej. Kwintesencja edukacji zawarta w jednym zdaniu. Bo ludzie są, przepraszam, ale taka jest prawda, głupi. Nie niewykształceni, po prostu głupi. Ale niekoniecznie ze swojej winy. Bo szkoła nie zmusza do myślenia, a jesteśmy zbyt leniwi by sami sięgać po wiedzę. "Studire" znaczy z łaciny "samodzielnie zdobywać wiedzę". Czy na studiach się coś zmieniło? Owszem, jestem większym leniem niż w liceum, bo w liceum miałam nauczycieli z pasją, którzy mnie UCZYLI, wręcz NAUCZYLI, a nie tylko przekazywali wiedzę. Na studiach dostajemy absolutne minimum, które ma nas zachęcić do dalszej pracy, poszerzania horyzontów, eksploatowania świata... Może jeden procent studentów sięga po to tak ładnie przedstawione przeze mnie "więcej". Reszta spoczywa na laurach, pisze prace, zdobywa tytuł, może nawet zdaje jakiś egzamin państwowy. Laba.
    ...ale! Ojej! Trzeba iść do pracy!
    I nagle okazuje się, że nikt nic nie umie. Co z tego, że jesteś magistrem chemii, jak nie umiesz przyrządzić najprostszego roztworu. Co z tego, że jesteś po 5 latach medycyny, skoro pacjenta to tylko kijem przez szmatę... znaczy się przez szybkę oglądałeś (tzn, z medycyną jest nieco inaczej, bo praktyki są, ale to i tak nie jest do końca to). Zawodówki i technika mają złą opinię, bo tam idzie tylko plebs, który jest za głupi na najgłupszy ogólniak. Ale potem mamy bandę magistrów, którzy nie trafią zrobić NIC kontra puste zawodówki, a potem zdziwienie, że szewc tyle bierze za naprawę buta, że hydraulik taki drogi... może sobie pozwalać - nie ma konkurencji, nikt przecież nie chce być "gościem od brudnej roboty, bez tytułu"
    ...ale rury chce pan mieć drożne, co nie, panie magistrze?
    Nic nie umiem, ale pieniądze to bym chciał. No dobrze, otwieramy internety szukamy roboty. Najlepiej za 3 tysiące miesięcznie, bo mam przecież swoje potrzeby... I w zawodzie, bo przecież nie po to 5 lat studiowałem, żeby a Maku pracować! Ja jestem magister! Nie będę kibli szorował ani dworca zamiatał, MNIE SIĘ NALEŻY!
    "Doświadczenie, doświadczenie, doświadczenie" - jedyna oferta, która nie zawiera tych magicznych słów to kasa w biedrze. Sorry, panie magister, pieniądz robi pieniądz, w tym kraju trzeba zarobić na pracowanie w zawodzie.
    To, czemu ten system edukacji/rynku pracy działa jak działa to historia na osobny felieton. I tak czuję, że mi się limit znaków dawno skończył, a i sama sobie trochę na własne pisarskie widzimisie nachodzę. Zmierzam więc powoli ku końcowi.

    CDN

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słów jeszcze parę o tej pracy. I stosunku rodziców. I pisaniu.
      Bo ja podziwiam, naprawdę. Sama spróbowałam pracy dorywczej po raz pierwszy ostatnio - spędziłam 12h na inwentaryzacji. Praca prosta, ale noc zarwana, plecy bolą, bo trza było przesuwać rożne pudła, czasem dźwigać, pozycja niewygodna i cała zakurzona wyszłam z tego magazynu. Zarobek jednak jest, własnoręcznie zarobione pieniądze cieszą - wyżyć z tego bym nie wyżyła, ale przynajmniej na jakieś własne przyjemności (książka, kino, może paliwo do auta na jakiś wypad ze znajomymi) starczy i obejdzie się bez ściągania kasy z rodziców. Nie jest to jednak praca stała, bo na taką sobie pozwolić nie mogę - na drugim roku plan mam luźniejszy, owszem, ale tak poszatkowany, ze głowa mała. A i praktyki do tego. I szkoła policealna, bo tak se wymyśliłam (trza się rozwijać, bo inaczej ja to ciężko widzę). Umowa zlecenie, innej opcji nie ma. Praca ot, tak by poczuć ciężar pieniądza, zmierzyć się z 'dorosłą' rzeczywistością.
      Co do rodziców...? Zachęcali do pracy, właśnie takiej jak powyżej "bo ty się dziecko ucz, żebyś dobrą pracę miała, nie fizyczną". problem w tym, że sama nauka nie wystarczy, MUSZĘ mieć doświadczenie. Praktyki staże w środowisku okołozawodowym, bo jak nam powiedziano - "potem po 5 latach obudzicie się z ręką w nocniku. zostaniecie z dyplomem i bez pracy. Idźcie na wolontariat, praktykę, staż niepłatny, cokolwiek. Dwa lata, przyjdziecie z dyplomem i zaczną wam za to płacić". Mówię z mojej perspektytwy - fizjoterapia daje możliwości, o które ciężko na niektórych kierunkach.
      A druga strona medalu? Mama nie wyobraża sobie, bym nie miała mgr przed nazwiskiem. Ja - tak. Mam plan po licencjacie (dostać się jednak na medycynę... ekhem) zacząć pracę w zawodzie jak się uda, może zaocznie robić mgr, może odczekać i porobić kursy. Ale to wszystko wymaga pieniędzy, wiec praca na pierwszym miejscu. Ponoć magisterki się za bardzo robić nie opłaca, bo to powtórki i prócz tytułu nic nam to nie daje, a jedynie zniechęcamy się do tej roboty. Tak nam powiedziano. Może spróbuję na innej uczelni, nie wiem, mam rok na zastanowienie.
      A może zostanę lekarzem? Jednak może się uda?
      A może stwierdzę, że znalazłam inny sposób zarabiania na życie, na przykład pisząc książki (haha, dobry żart, przepraszam!)?
      Nie wiem, czas pokaże, ale jedno wiem na pewno - nie można złapać wszystkich srok za ogon (a próbowałam w zeszłym roku, nic dobrego z tego nie wyszło), ale co umiem to moje. Nigdy nie wiadomo, kiedy mi się przyda, a w życiu przydawały mi się już najróżniejsze umiejętności, w najmniej spodziewanych okolicznościach.
      A pisanie? Sprawia mi przyjemność, zabiera dużo czasu. Na pewno zostanie ze mną jako hobby, choć nie wykluczam konieczności zrobienia przerwy. A jeśli kiedyś uda mi się na tym coś zarobić, to tym lepiej dla mnie, nie?
      Wszystko jest kwestią dobrej organizacji czasu. Ja już się pogodziłam z faktem, że wyśpię się na emeryturze ;)
      Nie zawarłam tu wszystkiego, co myślę, ale chyba co nieco zostawię sobie na swój własny felieton, który planowałam w podobnej tematyce.
      Pisz więcej takich przemyśleń, dobrze jest czasem spojrzeć na niektóre sprawy z cudzej perspektywy.
      Buziaczki! Powodzenia!
      E_A

      Usuń