— A
jeśli pewnego dnia będę musiał odejść? — spytał Krzyś,
ściskając Misiową łapkę.
— Nic
takiego — zapewnił go Puchatek. — Posiedzę tu sobie i na ciebie
poczekam. Jeśli się kogoś kocha, ten drugi ktoś nigdy nie znika.
Alexander
Milne — Kubuś Puchatek
Wychodzę
z przychodni, ale jestem zmieszana. Nie wiem, co się wokół mnie
dzieje. Świeci słońce, przechodzą ludzie, jeżdżą samochody.
Dwie przyjaciółki robią sobie zdjęcie. Tramwaj podzwania,
oznajmiając, że ostatecznie zamykają się drzwi. Starszy pan z
wózkiem z obwarzankami zaśmiewa się z żartu klienta. Ktoś uderza
we mnie barkiem, ale nie reaguję. W głowie myśl goni myśl. Nie
potrafię wyłapać żadnej konkluzji. Wpatruję się w swoje buty,
ale nie rozumiem tego, co widzę.
Spoglądam
na ściskaną w dłoni niebieskawą kartkę. To nie może być
prawda, zaprzeczam w duszy. Spoglądam jeszcze raz. Ale jest,
odpowiada inny głos w mojej głowie.
Przymykam
oczy. Przytulam do siebie kartkę. Czuję, jak drży mi warga.
Już
za niedługo nie będę tego wszystkiego oglądać.
* * *
—
Ile?
Pytanie
Zniszczoła głucho odbija się od ścian pokoju. Stoi przy oknie,
udaje, że obserwuje huśtające się dzieci sąsiadów i zachodzące
słońce. Jest blady, bledszy niż zwykle. Jego rudawe włosy
pozostają w rozdrażnionym nieładzie, a ja z trudem przełykam
ślinę. Trzęsą mi się ręce, serce szybko bije. Uparcie patrzę w
niego, drżąc o reakcję. Jest tak poważny, że aż przerażający.
—
Podobno rok — odpowiadam słabym głosem.
—
Podobno? — Odwraca się w moim kierunku na pięcie.
Jego
niebieskie oczy próbując mnie przeszyć na wylot. Wtedy spoglądam
na swoje dłonie — czerwone i suche, ale nadal nieco pulchne.
Zawsze były małe, więc mój stan niczego nie zmienił.
Miesiąc.
Tylko tyle i aż tyle udawało mi się utrzymywać w tajemnicy przed
nim, jakie naprawdę wyniki dostałam tamtego dnia. Wyrok był jasny.
Po konsultacji z lekarzem wiedziałam, że raczej dobrych nowin nie
usłyszę. Od kilku miesięcy próbowano mnie zdiagnozować,
jeździłam po szpitalach w niemal całej Polsce, usiłowałam
dociec, co się ze mną dzieje. Ale już przed ostatecznym werdyktem
sugerowano mi, żebym się nie spodziewała newsa stulecia.
Ale
przecież go dostałam. Dla mnie to był news stulecia.
Właściwie dwudziestoczterolecia, ale kto by tam liczył...
—
Różnie bywa — mruczę, wzruszając ramionami. Nadal na niego nie
patrzę.
Słyszę
szelest ubrań, a część materaca obok mnie ugina się pod jego
ciężarem. Podnosząc mój podbródek, zmusza mnie do spojrzenia mu
w oczy.
—
Będzie jeszcze siedemdziesiąt lat. Zobaczysz. — Uśmiecha się
tak, jak to tylko on potrafi, po czym zakleszcza mnie w swoim
niedźwiedzim uścisku.
Uścisku,
za który oddałabym wszystko.
Nie
mogę mu powiedzieć, jak bardzo mu nie wierzę.
Musiałam
spojrzeć im wszystkim w oczy i zakomunikować prostym, jasnym
językiem, że nie spakuję znowu walizek i nie wsiądę z nimi do
samolotu. Że nie przypomnę trenerowi, że to ja trzymam zawsze
bilety. Że nie poinstruuję Klimka, dokąd lecimy. Że nie zagrożę
Kubackiemu kastracją. Że nie poprawię Maćkowi fryzury. Że nie
skomplementuję Kamila. Nie pośmieję się z Pietrkiem. Nie wypiję
herbaty ze Skrobotem. Nie zjem czekolady ze Stękim. Nie nastawię
nosa Kusemu. Nie pośpiewam z Biegunem. Nie pocieszę Titusa ani
Stefka, ani Wolnego. Nie pogadam z Grześkiem an Zbyszkiem, ani
Gębalą. Nie zrobię afery z Tajnerem. Nie spiję się ze
Słoweńcami. Nie pospaceruję z Andersem. Nie obejrzę z bliska
żadnej skoczni.
Nigdy
więcej.
Titus
od razu wybuchnął płaczem, łamiąc mi serce. Andrzej zrobił
wielkie oczy. Kamil nie dowierzał, tak samo jak Maciek i Piotrek.
Kubacki najpierw parsknął śmiechem i zarzucił mi robienie sobie
żartów, ale po chwili zbladł. Cała kadra B patrzyła ze
współczuciem, drażniąc mnie w ten sposób. Ale najgorsze z tego
wszystkiego były oczy trenera, niemal zupełnie siwego już
człowieka, którego twarz poorały głębokie zmarszczki od licznych
niepokojów i zmartwień. Którego brązowe oczy mówiły więcej niż
błagania Titusa, żebym nie odchodziła. Którego serce pękło, a
potem moje zrobiło to samo. Znowu. Podszedł do mnie, uścisnął,
mówiąc ciche dziękuję, i długo nie puszczał, aż
poczułam, jak czubek mojej głowy zrobił się wilgotny.
I
nagle wszystkim zebrało się na czułostki. Każdego musiałam
wyściskać. Człowiek tyle czasu z nimi pracuje i dopiero, gdy
okazuje się, że wydano na niego wyrok śmierci, wie, z kim tak
naprawdę przebywał. Zamiast mend miałam chyba golden retrievery...
—
Mam nadzieję, że masz dzisiaj czas. — Zniszczoł, jak zwykle
zresztą, uśmiecha się do mnie słowami przez telefon.
Kończę
wyciągać ubrania z pralki i wreszcie mogę przestać przyciskać
komórkę do ramienia.
—
Bo jak nie, to co? — Nogą zamykam drzwi łazienki, po czym
zmierzam do pokoju, w którym stoi suszarka.
—
To cię kopnę w zadek.
Wywracam
oczami. Można być śmiertelnie chorym i to jest dla nas koniec
świata, ale prawdziwy świat zawsze pozostanie taki sam.
Pewne rzeczy się nie zmieniają.
Mała
miska z praniem staje się dla mnie niepomiernym ciężarem. Słabe
od zawsze ręce teraz trzęsą się bardziej niż zwykle. Wiem, że
ciocia zostawiła mi obiad, ale na samą myśl robi mi się
niedobrze. Jedzenie nie jest dla mnie już przyjemnością. Wydaje mi
się bardzo przyziemne. Poza tym terapia i stres nie sprzyjają
apetytowi.
W
ciągu pięciu miesięcy straciłam dziesięć kilo. Moja skóra jest
sucha, pod oczami mam głębokie cienie — miałam je już
wcześniej, teraz po prostu się pogorszyły. Zaczynam i kończę
dzień naręczem tabletek. Niemal co drugi dzień jestem w szpitalu.
Sterylny zapach gabinetów lekarskich stał się dla mnie mdły. Źle
go kojarzę.
Wiem,
że muszę się spotkać z Olkiem. Zaraz zaczną mu się te wszystkie
obozy i nie będę go widywać, kiedy dusza zapragnie. Ale spotykanie
go jest dla mnie trudne; czuję, że obarczam go swoimi okropnymi
problemami, kiedy on potrzebuje skupić się na treningach. Jeśli
cokolwiek zawali, będę czuła się winna, bo przecież to sezon
olimpijski. Dlatego tak niechętnie go widuję.
Bo
przecież gdybym była zdrowa, nie mogłabym się cieszyć bardziej
na widok tej jego wiecznie szczęśliwej facjaty. Teraz jest jedynym
radosnym aspektem w moim życiu. Jego uśmiech. Jego oczy. Jego
bliskość. Jego zapewnienia. Jego zajęcia, które odciągają moją
głowę. Jego ramiona, które strzegą mnie przed złem i odwlekają
nieuniknione.
Lubię,
kiedy opowiada mi, co robi na treningach. Jak Kubacki znowu się
odgraża, że zostanie liderem kadry, a nikt mu nie wierzy. Jak
Klimek się cieszy, bo będzie miał dziewczynkę, Emilię, i potrafi
tylko o tym opowiadać, jak gdyby nie miał syna już wcześniej. Jak
Maciek planuje ślub. Jak synek Pietera wygrywa wszystkie konkursy
LOTOS Cupu po kolei. Jak trener Kruczek rekrutuje kolejne asystentki,
ale żadna nie pozostaje na dłużej niż tydzień. Chciałabym, żeby
w końcu znalazł kogoś, kto będzie pamiętał, żeby zawsze
zabierać mu bilety. Żeby pamiętać o jego ubraniach. Żeby
pamiętać, kiedy jego żona ma urodziny i gdzie jest jego głowa.
Kogoś, kto będzie się nim zaopiekuje.
I
nakopie szaflarskiej mendzie.
Wychodzę
na zimne, październikowe powietrze. Liście dawno zdążyły już
ozłocić drzewa, a wiatr zmienić temperaturę. Nie znoszę jesieni.
Ani zimy. A na drogach mnóstwo kałuż. Nie mogę się ogrzać, więc
staram się trzymać równe, mocne tempo. Serce trochę nie daje
rady, ale przecież tyle wytrzyma.
Przytulamy
się na przywitanie ze Zniszczołem, idziemy dwadzieścia minut aż
trafiamy na trawiasty, zalesiony obszar. Siadamy na naszym
murku. Słońce świeci, ale nasze oddechy zamieniają się w gęstą
parę. Czuję nagłą tęsknotę za słodyczami — pierwszy raz od
naprawdę dawna.
—
Jak wyzdrowiejesz, to sobie odbijesz — odpowiada, wiedząc, że
żadna czekolada nie przeszłaby mi teraz przez gardło — mimo
wszystko.
Dla
niego to wszystko jest takie irytująco oczywiste i pewne.
—
Wiesz, że jest o wiele większa szansa, że umrę, niż że dożyję
chociaż durnego Bożego Narodzenia — mówię bez żadnego
skrępowania.
Natychmiast
się w nim zagotowuje.
—
Nawet nie zaczynaj! — grzmi, czerwony na twarzy z zimna i gniewu.
Waha
się, walczy ze sobą samym w środku. Obserwuję, jak złość musi
ustąpić torującemu sobie drogę smutkowi. Jego niebieskie oczy
gwałtownie łagodnieją, zyskują ciepły blask. Kiedy na mnie
patrzy, czuję ucisk w żołądku.
Napatrz
się, póki możesz, słyszę przemądrzały głos w swojej
głowie. Zmuszam go, by odszedł.
—
Wiesz, że wtedy całe moje życie będzie warte mniej niż złamana
narta — odzywa się prawie szeptem.
Karcę
go wzrokiem.
—
Nie mów tak. Masz Agatę, masz rodzinę, masz kumpli z kadry i
wielkie grono ludzi, dla których znaczysz cały świat. A ja… mogę
być martwa nawet za kilka durnych godzin.
Olek,
wbrew moim obawom, że rozpęta kłótnię, zeskakuje z murku,
starego, nieaktywnego transformatora, i bezsłownie patrzy w
rozciągającą się przed nami, złoto-brązowo-czerwoną ścianę
lasku. Znajdujemy się od niego o jakieś dwadzieścia do trzydziestu
metrów. Oddziela nas wąski, mały strumyk. Olek wygląda, jakby
mocno się nad czymś zastanawiał. Boję się jego kolejnych słów.
Wie, że mam rację. Nie może temu zaprzeczyć, choć zdaję sobie
sprawę, że wewnątrz całym sobą pragnie to zrobić.
—
Jeśli... Jeśli nie wyzdrowiejesz... — Każde słowo z trudem
przechodzi mu przez gardło. Uparcie unika mojego spojrzenia. — To
odejdę ze skoków.
Jeżeli
zamierzał mnie wkurzyć, to świetnie mu wyszło.
—
Co takiego?! Chyba na ten pusty łeb upadłeś! — krzyczę w
najlepsze, bo od bardzo dawna nie słyszałam większej głupoty. —
Ani mi się waż! Jak to zrobisz, to będę cię nawiedzać w każdym
śnie. W KAŻDYM!
Ale
na Aleksie moje krzyki nie robią już większego wrażenia.
Zasadniczo jestem zdania, że przywykł po miesiącu, więc po trzech
latach chyba nic nie jest w stanie go zdziwić, dlatego nie jestem
zszokowana, gdy widzę, jak na jego twarz wpełza uśmiech. Mały,
chowający się w kąciku ust, ale jednak.
—
Wiesz, że nie miałbym nic przeciwko.
No
tak, zapomniałam, że Zniszczoł ma tę cudowną właściwość
wyznawania osobistych rzeczy bez ogródek.
Zaczynam
znów spoglądać na swoje dłonie, bawiące się kawałkiem ulotki,
którą dostałam po drodze przez miasto. Czuję, jak łzy napływają
mi do oczu, jak warga drży. Nie chcę kolejny raz się rozmazać jak
dziecko. Przecież ja tylko umieram. Dlaczego więc się nad sobą
użalam? Każdy z nas umrze. Ja po prostu mam krótszą datę
przydatności.
Przyswajanie
choroby idzie ci żałośnie, Socha.
—
Nie możesz zrezygnować z siebie tylko dlatego, że ja odejdę —
odzywam się chwiejnym, drżącym głosem. — Tylko byś mnie tym
wkurzył. Tak, nawet pośmiertnie.
Śmiejemy
się oboje cicho, po czym zapada milczenie.
Aleks
staje twarzą do mnie, opierając się żebrami o moje zwisające
nogi. Moją lodowatą, bladą dłoń splata ze swoją, mocno, jakby
bał się mnie puścić. Przyjemne ciepło zaczyna rozgrzewać moje
zgrabiałe mięśnie. Nawet skóra lekko się różowi.
Stoi
tak blisko, że mogę policzyć mu rzęsy. Ma tyle bólu w oczach, że
nawet Atlas nie uniósłby go na swoich barkach, mimo że trzymał na
nich cały świat.
—
Nie chcę, żebyś odchodziła — szepcze tak cicho, że słowa te
niemal wyczytuję z ruchu jego ust.
Próbując
się uśmiechnąć, czuję, jak gorące łzy rozgrzewają moje
chłodne policzki. Zaciskam zęby i wargi, by nie wybuchnąć.
Jeszcze mocniej ściskam, prawie zgniatam jego dłoń.
—
Nie chcę odchodzić.
Pozwalam
sobie rozpaść się w jego objęciach.
* * *
Jeśli
wizyta kobiety u fryzjera oznacza, że ona chce coś zmienić w swoim
życiu, to co ma powiedzieć kobieta, która nie ma włosów w
ogóle?
Taaaa.
Jak się można domyślić, chemioterapia nie działa. Zaskoczeni? Ja
nie. Za to rak działa pełną parą.
Czuję
się bezużyteczna; co rusz trafiam do szpitala, bo się nadwyrężam.
Wówczas najczęściej wszyscy robią mi wyrzuty, jak mogłam tak się
narazić, a Olek jedynie siada obok mojego łóżka, trzyma moją
dłoń i kciukiem drąży na niej kółka. I się uśmiecha. I
zajmuje rozmową.
Chodzenie
mnie męczy. Jedzenie mnie męczy. Oglądanie telewizji mnie męczy.
Słuchanie muzyki mnie uspokaja. Nie potrafię wejść po schodach,
nie skończywszy swojej wspinaczki omdleniem. Kiedy się denerwuję,
dostaję ataku duszności. Chcę przekonać siebie i wszystkich
dookoła, że umiem, że nie jestem niepełnosprawna, ale wiem, że
to kłamstwo ma bardzo, bardzo krótkie nogi.
Gdybym
miała jednak wytypować najgorszy aspekt mojej choroby, byłyby to
smutne błękitne oczy Tymka. Kiedy siada na moich kolanach, żeby mu
poczytała bajkę i pyta, jak się czuję i dlaczego jestem taka
blada. Często zasypia w moich ramionach, a ja nie mogę przestać
płakać, bo przeraża mnie, że już nigdy nie przytulę jego
miękkiego, kruchego, ciepłego ciałka, nie pogładzę po jasnych
włoskach, nie przeczytam książeczki. Nie usłyszę, jak mnie woła,
nie zobaczę jego uśmiechu.
Najlepiej
umiera się nagle. Perspektywa pożegnania wszystkiego, co się
kocha, jest gorsza niż rak.
Nie
chodzę już na skocznię, bo nie jestem w stanie; w ogóle mało
gdzie wychodzę. Olek czasem zabiera mnie samochodem do siebie, bo
jego rodzice lubią ze mną przebywać. Przemierzam więc średnio
dwa razy w tygodniu trasę od domu cioci Marty do Zniszczołów,
obserwując, jak Wisła zabiela się na święta. Świat pokryła
gruba puchowa kołdra i wygląda na to, że czeka nas pierwsze białe
Boże Narodzenie od wielu lat.
Siedzimy
więc sami w jego salonie; ja udaję, że nie obchodzi mnie mój rak,
on — że ciekawi go film. Leżę skulona u jego boku i zaczynam się
zastanawiać, dlaczego Agata jeszcze nie odrąbała mu głowy za tę
bliskość. Gdyby tu teraz wkroczyła, Zniszczoł miałby
przechlapane. Mnie pewnie by nie ruszyła, bo przecież jestem
umierająca, więc już praktycznie nie jestem człowiekiem. Na
umierających się nie krzyczy, bo nie wypada.
Właściwie
to od miesiąca nie słyszałam ani słowa o Agacie...
—
Możesz obiecać, że jak ci coś powiem, to nie spanikujesz? —
odzywa się nagle.
Uśmiecham
się.
—
Cóż, jeżeli zamierzasz mi opowiadać o zakończeniu kariery po
mojej śmierci, to mogę zacząć krzyczeć.
Śmiejemy
się, ale trwa to tylko chwilę, bo atmosfera natychmiast gęstnieje.
Czuję, że to, co usłyszę, nie zadowoli moich uszu, więc prostuję
się, uważnie śledząc twarz Olka, który teraz miesza się, unika
mojego spojrzenia.
—
Jeśli chodzi o te zeszłotygodniowe naleśniki, to obiecuję zrobić
w najbliższym czasie swoje i spłacić dług. — Rozładowuję
napięcie żartem.
Śmiejemy
się po raz kolejny.
—
Nie, nie jestem za nie zły — odpowiada, szczerze się do mnie
uśmiechając. Odważnie patrzy mi w oczy. Jest w tym coś, czego do
tej pory nie dostrzegałam — fascynacja. Zaczynam się
podskórnie niepokoić. — Cieszę się, że choć na chwilę wrócił
ci apetyt.
Milkniemy.
A on z całym tym swoim obcym mi wzrokiem, miękkim, a jednocześnie
przygnębionym, nie odpuszcza.
—
Kocham cię.
Słowa
te zawisają w powietrzu, a ja zamykam powieki.
Najgorszy
scenariusz, jaki majaczył w mojej głowie od miesięcy, właśnie
się ziszcza. Wolałam, kiedy był tylko ponurym przypuszczeniem,
najmniej prawdopodobną, choć wciąż możliwą — opcją. Gdybym
nie miała dealineʼu wyznaczonego na przyszłą wiosnę, gdybym nie
była śmiertelnie chora, te słowa nigdy by nie padły. Jak co
tydzień pakowałabym walizy i wlokłabym się za nim, a on mówiłby
to wyłącznie jej. A gdy ma się wyznaczoną datę śmierci,
wszystkim wokół wydaje się, że mogą ci mówić rzeczy, które
normalnie zabraliby ze sobą do grobu. Bo ty przecież je zabierzesz.
Ale
jaki sens jest mówić, że się kogoś kocha, kiedy się wie, że
ten ktoś lada chwila zniknie? To nie przynosi nic, poza bólem.
Podwójnym. Złamane serce i żałoba to chyba najgorsze połączenie
świata — grzebie się siebie i kogoś, kto jednocześnie jest
częścią ciebie.
—
Kiedy? — pytam, nie otwierając powiek.
—
Miesiąc temu — słyszę w odpowiedzi. — Siedzieliśmy na kanapie
w salonie z Agatą i oglądaliśmy telewizję, chociaż ja bardziej
gapiłem się w migający ekran, a ona trajkotała o plotkach, które
usłyszała w ten dzień w pracy. Rozumiesz to? Świat mi się wali,
moja najlepsza przyjaciółka umiera, a ona sobie świergoli jak
gdyby nigdy nic! Wiem, że nie byłyście zżyte, ale, na miłość
Boską, to było ważne dla mnie! — Robi pauzę, jakby
wracał myślami do tego dnia. Wtedy ośmielam się na niego
spojrzeć. Cały drży i jest bardzo zdenerwowany. — Wtedy
uświadomiłem sobie, że nie mogę przestać o tobie myśleć. Nie z
powodu twojej choroby. Brakowało mi wszystkiego w tobie, chociaż
jeszcze nie odeszłaś. Chciałem, żebyś mnie przytulała, tak, jak
tylko ty umiesz, tak jak zawsze po wszystkich moich porażkach na
skoczni. Chciałem jeszcze raz usłyszeć twój śmiech, kąśliwą
uwagę, dostać od ciebie kuksańca w bok. — Znowu się zamyśla.
Dłuższa cisza wypełnia pokój. — W sumie to się zaczęło od
samego początku. Wiem, brzmi tandetnie, ale to prawda. Nie
zakochałem się w tobie „od pierwszego wejrzenia”, bo, cóż,
nie robisz najlepszego pierwszego wrażenia, ale zakochiwałem się w
tobie stopniowo, z każdym dniem coraz bardziej. To ty byłaś
zawsze przy mnie, nie ona.
Zrywam
się, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszę.
—
Jak śmiesz?! — wykrzykuję. — Jak możesz mówić mi to teraz,
kiedy wyglądam jak trzy ćwierci do śmierci, kiedy lekarze w
kolejnych szpitalach zakładają się, za ile wykituję?! Nie miałeś
prawa, nie miałeś zasranego prawa mówić mi tego! NIGDY!
Zniszczoł
również podrywa się z siedzenia.
—
Umarłbym z żalu, gdybym wiedział, że odeszłaś, nie wiedząc o
tym, rozumiesz?!
Patrzymy
na siebie bez słowa. Jego twarz wykrzywia cierpienie — cierpienie,
które od dawna sama noszę w sobie.
—
Kocham cię, dociera to do ciebie? To nie jest ani litość, ani
współczucie, ani nic podobnego. Kocham cię bez włosów, wychudłą,
bladą, z sińcami pod oczami. Gdybym sam miał macicę, oddałbym ci
ją, słowo.
Śmieję
się cicho przez ułamek sekundy, on też unosi na chwilę kącik
ust. Aleks pokonuje dzielący nas dystans i staje bardzo blisko. Tak
blisko, że mogłabym po prostu małym ruchem głowy przytulić się
do jego klatki piersiowej. Ujmuje moją twarz w dłonie. Rozsądek
chce się opierać, ale serce i ciało ulegają impulsowi
przyjemności. Chcę uciec i chcę zostać. Nie mogę i pragnę
najbardziej na świecie. Jestem o wiele słabsza niż przez całą
swoją chorobę.
—
Kiedy odejdziesz, rozpadnę się na milion kawałków — mówi,
patrząc mi prosto w oczy i wiedząc już najprawdopodobniej, że
uległam. — Nic już nie będzie takie samo. Ani jeden konkurs.
Nawet skocznie. Wszystkie miejsca, które razem zwiedziliśmy, będą
puste i smutne. Nie wiem, czy będę w stanie tam wrócić. Jeśli to
zrobię, to tylko dlatego, że ci obiecałem.
Chwila
ciszy. Jestem prawie pewna, że jeśli przysunie się choć milimetr
bliżej, będę cała jego.
—
Nie chcę żyć w świecie, w którym nie ma ciebie — szepcze.
Płuca
przywracają mnie do rzeczywistości. Nerwy wywołują trudności w
oddychaniu, ale staram się to opanować. Natychmiast odsuwam się od
Olka i zaczynam zbierać swoje rzeczy.
—
Za późno. O jednego raka za późno.
Wybiegam
z jego domu jak strzała, na mroźne, grudniowe powietrze. Na
zewnątrz jest już ciemno, a śnieg skrzypi pod moimi butami. Coraz
trudniej mi się oddycha, ale nie przestaję przed siebie kroczyć.
Słyszę, jak Aleks mnie woła, próbuje zatrzymać, ale ja nie
pozwalam sobie na takie lenistwo. Nie mogę przestać. Muszę uciec,
jak uciekałam przed tym przez ostatnie trzy lata.
—
Tośka, błagam, zatrzymaj się!
Przed
moimi oczami pokazują się mroczki. Płuca nie dają rady. Powietrze
wydaje się nie istnieć, jakbym wpadła w próżnię. Nim udaje mi
się odwrócić do Olka, ogarnia mnie ciemność.
—
Widzę, że znalazłeś nowy sposób, żeby mnie wpędzić do grobu —
mówię ze śmiechem, skoro tylko odzyskuję przytomność, ale nie
podnoszę jeszcze powiek.
Wiem,
że tu jest. Jego perfumy poznałabym i zza grobu.
Śmieje
się cicho.
—
To chyba raczej ty próbujesz mnie doprowadzić do zawału. I
to ze skutkiem śmiertelnym.
Śmiejemy
się razem, po czym otwieram oczy. Uśmiecham się, chociaż stan
moich płuc znacznie się pogorszył, odkąd usiłowałam zwiać
przed Aleksem. Jestem podłączona do mnóstwa aparatur i monitorów,
wszystkie wskazują moje czynności życiowe. Wiem, że ten przerzut
nie wróży dobrze, ale staram się teraz o tym nie myśleć. Chcę
się skupić na słowach Olka, który wyjaśnia mi, jak udało mu się
mnie uratować, jak ciocia i wujek czuwali przy mnie całą noc i jak
Tymek nie chciał zasnąć, bo to nie ja czytałam mu bajkę. Bardzo
chcę się na tym skupić, ale przed oczami mam tylko jego usta. I to
o nich obsesyjnie myślę.
—
...więc lekarz prosił, żebyś naprawdę na siebie uważaaaa...
Cóż,
z wszystkich rzeczy na świecie, pocałunku ode mnie na pewno się
nie spodziewał.
Pozwalam
sobie rozpłynąć się w tym, czuć przyjemne ciepło, czuć
bliskość. Czuć, że druga strona ma dokładnie takie same zamiary,
że to, co robię, ma znaczenie. Że też czekał. Bo ja czekałam
bardzo długo. Za długo. Zaczynam się więc bardzo w to
wciągać. Wplatam dłonie w jego włosy. Jego ręce błądzą po
mojej szyi, wzdłuż moich pleców. Przywiera do mnie mocniej, gotów
pewnie wejść na moje łóżko.
Serce
przyspiesza i słychać to w aparaturze. Wybuchamy śmiechem, bo
magia chwili znika. Olek przysiada na brzegu materaca i patrzy na
mnie, uśmiechnięty i szczęśliwy. Tak szczęśliwy, jak nie był
już od dawna. Splata nasze palce, ale nie może oderwać ode mnie
wzroku. Ode mnie: chudej, bladej, sinej pod oczami. Zmęczonej,
schorowanej i skazanej na śmierć.
Palcem
zachęcam go, żeby się przysunął, co posłusznie robi.
—
Ja ciebie też — szepczę, po czym ponownie dopadam jego usta.
Kilka
sekund później salę wypełnia wysoki, jednostajny dźwięk.
Wychodzę
na spotkanie ciemności.
* * *
Stoimy
na mrozie, w białym, grubym śniegu. Płatki osiadają na naszych
ciemnych, zimowych płaszczach. Ksiądz mówi coś, ale ja go nie
słucham. Patrzę na dół, w którym spoczywa drewniane pudło.
Jeszcze godzinę temu było otwarte i prezentowało najgorszy widok,
jaki kiedykolwiek stanął przed moimi oczami. Antonina Socha,
wieloletnia asystentka trenera Kruczka, moja przyjaciółka i miłość
życia, leżała w nim blada i martwa. A zabiłem ją ja sam.
Lepiej
by było, gdybym umarł z żalu niż ona z powodu choroby. Nie mogę
pozbyć się poczucia winy, które mi podpowiada, że jeślibym nie
powiedział, co do niej czuję, Tośka zyskałaby jeszcze kilka
miesięcy. Mógłbym się nacieszyć jej obecnością. Jej śmiechem
i sposobem bycia. Zamiast tego stoję na cmentarzu, marznąc i mażąc
się jak baba.
To
moja wina.
Patrzę
na Mustafa, którego wystające spod czapki włosy poskręcały się
w jeszcze mocniejsze loki; ma w oczach strach. Titus jest bledszy niż
zwykle, ciągle płacze. Stefek i Kamil wyglądają na bardzo
zamyślonych. Stęki i Wolny mają nieodgadniony wyraz twarzy. Pieter
próbuje się uśmiechać, ale widzę, jak intensywnie mruga. Maniek
stara się go pocieszyć, ale sam nie trzyma się za dobrze. Tylko
ręka Kasi trzyma go przy rzeczywistości. Kusy i Biegun mają
okulary przeciwsłoneczne, chociaż niebo jest szare; zgaduję, że
chcą wyglądać na twardzieli. Na szyi nad wyraz przytomnego Klimka
uwiesił się synek, który w kółko powtarza: Tata, nie być
smutny, ok? Trener wraz z resztą sztabu są bardzo milczący od
rana; on sam nie spuszcza oka z trumny, jakby usiłował jej strzec
przed ostatnimi niebezpieczeństwami. A może ma nadzieję, że ktoś
nagle powie, że to wszystko było żartem...?
Gdyby
pękające serce dało się usłyszeć, zrobiłbym raban na pół
miasta.
Mam w
głowie wiele pytań, ale na żadne nie znajdę odpowiedzi już
nigdy. Pocałunek ze mną był ostatnią rzeczą, którą zrobiła.
Powinienem czuć się zaszczycony, zamiast tego głęboko w ziemię
wgniata mnie poczucie winy. Gdybym jej nie przysporzył „rewolucji
emocjonalnych”, dożyłaby tych zasranych świąt. Ale Tośka
zawsze taka była — dopinała swojego i miała rację. Kupiłem jej
nawet prezent, ale zamierzam go spalić jeszcze przed północą.
Nie
chcę o niej zapominać, ale jednocześnie pamięć o niej pali mnie
od środka. Ból trawi moje wnętrzności. Oddałbym duszę za drobną
jej złośliwość. Za przywrócenie jej życia.
Jestem
zły i zrozpaczony jednocześnie. Chcę krzyczeć i płakać, a stoję
jedynie niedaleko dołu, zaciskając zęby. Nic więcej nie mogę
zrobić.
Dół
zostaje zasypany mnóstwem wieńców. Czuję, jakby część mnie
obumarła. Gniew i smutek wzbierają we mnie tak, że ledwie
powstrzymuję się od krzyku, od padnięcia na kolana i błagania o
śmierć.
Ludzie
wychodzą. Mustaf i reszta kumpli poklepują mnie po ramieniu.
Irytuje mnie ich współczucie, ma w sobie jakąś kpinę. Idę o
zakład, że jeśli ona teraz na nas patrzy, to śmieje się z nas i
powtarza: Nie smućcie się, jełopy. Jeszcze znajdzie się taka,
która skopie wam dupska. To moje jedyne pocieszenie: myśl, że
jest z nami w sposób, którego nie da się racjonalnie wytłumaczyć.
To wyobrażenie daje mi poczucie, że Tośka nigdy tak naprawdę nie
zniknęła.
Gdy
zostaję sam, czuję nagle czyjąś dłoń na swoim ramieniu.
Odwracam się raptownie. Obok mnie stoi Agata, ubrana na czarno.
Najwyraźniej nie zauważyłem jej podczas pogrzebu. Ma oczy pełne
łez, ale odnoszę wrażenie, że nie do końca chodzi tu o żałobę.
—
Musimy pogadać — szepcze.
Spoglądam
na jej dłoń, która ląduje na brzuchu. Moje oczy urastają do
niebotycznej wielkości, ale natychmiast zagarniam Agatę w uścisk.
Łka cicho w moje ramię. Świat pęka jak trafione szkło, pajęczyną
przynosząc coraz większe straty, coraz mocniej wikłając mnie w
sieć nieodwracalnych komplikacji.
Ying
i yang.
Ktoś
musi odejść, żeby ktoś mógł się pojawić.
Obserwuję,
jak stojący na grobie obok znicz najpierw gaśnie od nagłego,
gwałtownego podmuchu wiatru, a po chwili samoczynnie zapala się na
nowo.
Uśmiecham
się pod nosem.
Nie
bój się, nie poddam się.
Only know youʼve been
high, when youʼre feeling low
Only hate the road, when
youʼre missing home
Only know you love her,
when you let her go
And you let her go
Passenger
– Let Her Go
Uprzejmie przypominam, że jest to rodzaj SPIN-OFF I NIE MA NIC WSPÓLNEGO Z AKTUALNĄ FABUŁĄ NIE-LOTNYCH! W PRZECIWNYM WYPADKU ZNALAZŁOBY SIĘ TO NA TAMTYM BLOGU! (nie licząc tych czterech dodatków, które też fabularnie związane nie są).
I w ogóle zjebałam to, nie musicie mówić. Miało łapać za serce, a można się co najwyżej złapać za głowę...
ja nie wiem czy ja cię kocham, czy nienawidzę.
OdpowiedzUsuńchciałam, żeby tośka i olek się pocałowali, no ale kurde, nie tuż przed jej śmiercią. :(
w sumie to bardziej cię kocham, bo to jest jedyny one-shot w tematyce skoków narciarskich, na którym się popłakałam.
Czy ty jesteś jakimś jasnowidzem, czy co? Siedzę sobie nad notatkami, czytam TO, a w tle leci mi Let Her Go. Co dajesz na końcu? Let Her Go. I chce mi się jeszcze bardziej płakać. I łapię się za głowę za refleks Zniszczoła.
OdpowiedzUsuńDlaczego ja dopiero teraz na to wpadam? Jak mogłam to wcześniej przegapić! (Jak dobrze,że postanowiłam poszukać tego wiszącego łóżka, które kiedyś podlinkowałaś pod jedną z części Precli)
OdpowiedzUsuńNie spodziewałam się, że Tośkę można wrzucić w tak ...smutne klimaty i że to zadziała. A tu proszę, jestem w szoku! Tekst jest piękny, a ja płaczę. Co się w moim przypadku rzadko zdarza podczas czytania tych "skokowych" opowiadań. Z drugiej strony cieszę się, że to tylko spin-off, bo chyba nie potrafiłabym zaakceptować tak emocjonalnego zakończenia całego opowiadania.
Luns.
Że co niby?! Że ty to zjebałaś?! No to chyba Cię dziewcze pogieło, delikatnie mówiąc. Ja tu rycze!!! Ledwo litery widziałam przy scenie z cmentarzem. Jeszcze jak ich sobie tam wyobraziłam, jak wszysycy stoją i patrzą na trumnę...
OdpowiedzUsuńAż nie jestem w stanie paru sesnownych zdań sklecić ;(((
Jak dla mnie napisałaś to baaaardzo autentycznie i serio rozryczałam się już po pierwszym akapicie. Nie wiem, co napisać, czuję się pusta w środku, i wraz z Aleksem i spółką czuję ich smutek. Wręcz potrafię go sobie wyobrazić.
OdpowiedzUsuń