sobota, 12 listopada 2016

#13 Nie jakieś pitu-pitu

Na specjalne życzenie @/MakeMeLaughx i z dedykacją dla niej





Więc tak to wyglądało.
W chwili krótszej niż trzy sekundy stracił wszystko; poczuł, że zawiódł nie tylko kibiców, Monikę, Polę, trenera, związek, kumpli z drużyny, ale także samego siebie. Jak mantrę powtarzał sobie od roku, że choćby miał wypruć żyły, wróci z medalem na szyi. I to nie tam brązowym czy jakimś innym badziewnym srebrnym. Z tym najlepszym, który w przyszłości będzie mógł zostać sprzedany za grube pieniądze na aukcji charytatywnej. Uszczęśliwiłby zatem o wiele więcej osób, niż podstawowych czternaście. Ale w tej chwili, krótszej niż trzy sekundy, stało się jasne, że wróci jedynie z wyrzutami sumienia.
Kurek chował twarz w koszulce. Buszu miał na facjacie wszystkie kolory tęczy i wyglądał, jakby chciał zabijać. Loki Antigi dziwacznie oklapły, a Blain siedział ze spuszczoną głową, od czasu do czasu pomrukując coś do Oskara.
Byli w pierdolonej dupie. Każdy, co do nogi.
Nie zastanawiał się, co było nie tak, bo w takich momentach odpowiedź była jedna: Wszystko, kurwa. Mecz z Rosjanami stanowił zaledwie prolog do dzisiejszej szopki pod tytułem Odwalmy zbiorową kaszanę; Kurek wskoczył na historyczne podium najlepiej punktujących siatkarskich olimpijczyków, bo w jednym spotkaniu nastukał trzydzieści osiem punktów. I podsumował to w jedyny właściwy sposób: No i co z tego? Bo na nic im to osiągnięcie, skoro Sborna zrobiła ich w trąbę. Pomijając fakt, że mecz wyglądał jak zapis EKG przeciętnego arytmika, to ruscy po prostu się skupili, kiedy trzeba było. A im gra się rozjechała jak kot na panelach.
Wolałbym, kurwa, Kanarków, pomyślał. Paradoksalnie, Brazylijczycy wydawali się najłatwiejszą spośród wszystkich ćwierćfinalistów nacją do ogrania (może zaraz po Kanadzie). Przecież dwa lata temu dostali takie wciry, że mina Rezendego seniora była jak wisienka na gigantycznym torcie w kształcie Mikasy.
Kurek nadal nie wystawiał facjaty zza koszulki.
Włosy Gregora wyrażały więcej niż jego gęba, bo on w ogóle gębę miał jakąś taką nieplastyczną i zarośniętą. Zatorski leżał jak krótki na parkiecie i gapił się w sufit znienawidzonej (odtąd) Maracanazinho. A biednego Możdżona pewnie skręcało pewnie w fotelu. Co to w ogóle za pojebany pomysł, myślał Kubi, kiedy Antiga ogłosił skład na igrzyska, żeby nie brać muru obronnego na wojnę z armatami? Argument o zagrywce wywoływał u niego odruchowe i pogardliwe prychnięcie. Jakby Polska kiedykolwiek miała, kurwa, zagrywkę.
Kubiak klapnął na jakieś przypadkowe, plastikowe krzesło.
Maracanazinho falowała od uradowanych kibiców, i to wcale nie tak wielu Amerykanów, tylko Brazoli, których porażka biało-czerwonych cieszyła podwójnie. W końcu to oni skasowali ich pupilków w katowickim Spodku jak bilet ulgowy w autobusie. Dziku marzył o tym, żeby cofnąć czas do początku meczu, bo nie wierzył, że pierdolony czwarty raz z rzędu będą musieli wyjechać z igrzysk z niczym. Miało być koło historii. Miał być powrót do siedemdziesiątego szóstego. Miał być złoty krążek. Miał teraz obiegać halę, wygwizdywany przez Kanarków, chłonąć ich nienawiść i przerabiać ją na swoją siłę. Zamiast tego siedział na gównianym plastikowym krzesełku jak zwykła ciota, patrząc na smutną mordę Kurka. Nadal ukrytą w koszulce, swoją drogą.
Kubiak wcale nie musiał jej oglądać, żeby wiedzieć, że Kurczak rozkleił się i ma w głowie kocioł. Sam miał ochotę położyć się krzyżem i wyć jak Pola, kiedy lizak jej wpadnie do piaskownicy. Teraz miał ochotę tylko schlać się do osiągnięcia stanu czarnej dziury w mózgu i obudzić się za kilka dni w swoim mieszkaniu.
Spojrzał na orła na koszulce Antigi. Zajebiście by wyglądała na zdjęciach z najwyższego stopnia olimpijskiego podium. Stefek zachowywał się, jakby parkiet pod nim płonął. A PZPS już pewnie stawiał na nim grubą krechę. Bo już dawno nie było dobzie.
Najpierw morderczy Berlin. Sekundy ich dzieliły od tego, żeby w ogóle się tu nie znaleźć. Potem turniej w Tokio, który wygrali. Ale wygrana było gówno warta, bo cała ekipa była tak zajechana, że ledwie doczłapała do Rio. Potem historie w rozgrywkach grupowych: sielanka z Egiptem, burda z irańskimi kozami, natchnienie z Argentyną, meczowa arytmia z Ruskimi, prosty meczyk z Kubą, a teraz znowu te cholerne hamburgery. Te, których nie umieli prawie nigdy przejść.
Nie blokujemy tak dobrze, jak Rosjanie. Może nie mamy tak silnego ataku, jak Włosi. A może mamy serca? Kubiakowi przypomniał się stary, dobry Anastasi. A reszta do ameby, które żyją bez krwiobiegu? Prychnął. Pierdolenie.
Spojrzał na cieszących się z awansu do półfinału Amerykanów. Nie chciał w to wierzyć, ale to naprawdę był koniec. Koniec czteroletniego zapierdolu, który miał przynieść mu największy zaszczyt w karierze. Koniec marzeń o drużynowym zacieszu z ostatniej wygranej i tygodniowej popijawie.
Coś w nim pękło.
Schował twarz w ręczniku.

* * *

W szatni było słychać, jak krople potu spadały na podłogę. Antiga siedział na korytarzu i od pół godziny nie powiedział słowa – nie licząc tego, że na szybko zapewnił dziennikarzy, że nie zamierza zmieniać posady. Ale PZPS już pewnie wypisywał dla niego zwolnienie. Francuz przygotowywał swój tyłek na zamaszystego kopa.
Nikt nie chciał gadać, bo nikt czuł się na siłach, żeby to robić. Każdy zakopywał swój złoty medal.
W autokarze rozchodził się tylko warkot silnika. Prawie wszyscy siedzieli samotnie. Nikt do nikogo nie dzwonił, nikt nawet nie sprawdzał telefonu. Słuchanie muzyki wydawało się nie na miejscu. Każdy wlepił gały w oświetlone i w gruncie rzeczy zabiedzone Rio de Janeiro, marząc o tym, żeby jeszcze tu posiedzieć. Co z tego, że wioska wyglądała jak jeden wielki syf, tak wielki, że szczypiorniści sami postanowili go posprzątać. Każdy kolejny dzień pośród tych wieżowców oznaczał nadzieję i szansę na wisior na szyi. Z perspektywy ostatniego meczu kolor przestał mieć znaczenie.
Wżerającą się w mózgi ciszę przerwał Kłos.
– Proponuję się porządnie napierdolić.
Odpowiedziała mu milcząca zgoda.

* * *

– Jak mogliśmy tak, kurwa, zjebać?
Kubiak półleżał jak nie w pełni władz fizycznych w fotelu w pokoju Drzyzgi i Nowakowskiego, bo im trafił się największy. W ręku miał butelkę wódki. Rio de Janeiro zaczynało mu się rozmywać.
Łomacz siedział półprzytomny pod drzwiami balkonowymi i patrzył za szybę, jakby czekał na Świętego Mikołaja. Kłos zajął kawałek podłogi między dwoma łóżkami, nogi trzymał na jednym z nich, i podpierał głowę ręką; na drugim leżał Kurek, gapiąc się w sufit i od czasu do czasu popijając jakąś brazylijską wódkę. Zatorski od godziny spał w wannie. Pit ciągle trzymał telefon, ale wyglądało na to, że tylko oglądał tapetę. Buszu był blady, jakby miał zaraz puścić pawia.
– Normalnie – odparł siedzący na fotelu obok Drzyzga, po czym wziął do ręki kawałek pizzy. – Tak.
Bednorz westchnął ciężko. Jako jedyny był trzeźwy. Siedział w korytarzu prowadzącym do drzwi.
I cały misterny plan w pizdu – zacytował elokwentnie.
Kubiaka dopadła potworna wizja nagłówków w prasie. Znowu będzie o tym, jaki to Antiga chujowy, jak to nasi nie przygotowali się na najważniejszą imprezę czterolecia, jak to należy się zastanowić nad kondycją polskiej siatkówki. A przecież kondycja ma się dobrze, tylko trzeba łatać dziury. Nie można powiedzieć, że Antiga miał łatwo – wyrwali go z boiska i jeszcze w gaciach Skrzata zaciągnęli przed gabinet Mirosława P. Zaraz po Mistrzostwach Świata rozpadła mu się drużyna, odeszli najwięksi. Z częścią się pokłócił, to fakt. Ale on to robił pierdolony pierwszy raz w życiu. I tak zajebiście, że znalazł młodych, którzy wypełnili mu dziury, a w przyszłości jeszcze nie raz pogonią i Kanarków i Hamburgery na drzewo.
Potem się pogubił, bo zaczął odwalać dziwne stagnacje w składzie. Najbardziej niepoważne było wzięcie nie do końca jeszcze sprawnego Pita i nieopierzonego Bednorza. Wystarczyłby jeden Możdżon, a być może ograliby Rosjan. A może nawet i Usańców.
Kubiak wiedział też, że zaczną mu wypominać niespełnione obietnice.
Pociągnął solidny łyk z butelki.
Wyjebane mam, co sobie kto mówi, przemknęło mu elokwentnie przez myśl. Pociągnął z butelki jeszcze raz. Spojrzał na swoją zaciśniętą w pięść dłoń.
– Spokojnie – wymamrotał Mika, ledwie kontaktując – po prostuuuu... Z planu szteroletniego zrobimy plan ośśśśmioletni...
Kubiak nie spuszczał swojej pięści z oczu.
– Jeszcze Miro będzie się przed nami płaszczył – powiedział, nie zmieniając kierunku patrzenia. – Od Żółtków wyjedziemy ciężsi o sześć gram czystego złota. I, kurwa, jebana kropka.
Klamka zapadła.
Bo jak kapitan postanowi, to tak musi być.

* * *

Rano Michał Kubiak wstał z kurewskim kacem i pełnym planem w głowie. I powoli dogasającymi wyrzutami sumienia. Bo może jednak źle przygotował chłopaków? Może mało motywacji mieli? A czy nie dali właściwego popisu w meczu z Dywanami? Punkt dziewiąta on i trzynastu pozostałych wieżowców byli gotowi i pakowali się do autokaru. Dzikowi udało się rzucić ostatnie spojrzenie na wioskę olimpijską. Wyglądała karykaturalnie wobec biednej reszty miasta.
Jak półfinałowa czwórka bez Polski w składzie.
Ale kiedy tak kwitnęli na lotnisku, od czasu do czasu wymuszając uśmiechy do samojebek, Misiek dostał telefon. Jeden i konkretny. Wiadomo, musiał rozważyć to i owo, bo sprawa była niełatwa. On ma rodzinę. On ma się o kogo martwić. Ale był prawie pewny, że się zdecyduje. W końcu Monika i Pola pójdą za nim nawet na koniec świata. Same tak powiedziały. To znaczy bardziej Monika. Zamierzał to z nimi skonsultować, rzecz jasna, ale...
Lepiej by sobie tego nie wymyślił.
Bo skoro plan A spalił na panewce, to plan B musiał być już bez skazy. I ten był.
Na lotnisku w Warszawie czekała na nich prawdziwa horda dziennikarzy. Kubiak wywrócił oczami i starał się ich ignorować, ale przecież Mikasy były w torbie, no i nie było miejsca, żeby wziąć zamachnąć do porządnej armaty, która położyłaby wszystkie hieny jak kula do kręgli. Parł więc naprzód, taszcząc za sobą cały bagaż. Z daleka widział machającą mu Polę. I na nikim innym się nie skupiał. Potrzebował być z dala od Mikasy, hali i szatni.
– Panie Michale, a co z pana obietnicą?
Zatrzymał się raptownie i odwrócił do reportera, który rzucił to pytanie.
Fakt, że gość nie zwiał po spojrzeniu Kubiaka, świadczy tylko o dziennikarskiej pysze i bezmyślności. Sam Antiga dałby nogę. Ale on był zajęty odpowiadaniem na trudne pytania w innej części terminalu.
– A co ma być? – zapytał tonem, który mógł być dwojako interpretowany.
– Obiecywał pan medal.
Kubiak omiótł wzrokiem grono medialne, które nagle zamilkło. Słychać było tylko strzelające flesze. Dzik wziął głęboki oddech.
– I nie żałuję tego – odparł stanowczo. – Nawaliliśmy w zagrywce, owszem. Zagraliśmy... – Kubiak szukał na szybko niełacińskiego przymiotnika – słaby mecz z Amerykanami. Ale zostawiliśmy pierdolone serce na boisku. – Nie wszystkie bariery są zrozumiałe dla Kapitana Dzika. – Wypruwaliśmy sobie żyły, żeby przyjechać do Rio. Ale czasem tak jest, że urabiasz się po same łokcie i nic z tego nie ma. To się nazywa życie. To spotkało nas i prawdopodobnie każdego z was też, i jeszcze nie raz spotka. Jeśli myślicie, że chociaż na jedną pierdoloną minutę tego meczu straciliśmy nadzieję albo odpuściliśmy, to jesteście w kurewskim błędzie. Walczyliśmy, bo gra z orłem na piersi jest dla nas zawsze powodem do dumy, motywacją i odpowiedzialnością.
Słowa Kubiaka toczyły się po zasłuchanej i zamarłej hali jak słowa samego Boga. Michał spojrzał na wszystkich zebranych i ciągnął ciszej:
– Wiemy, że zawiedliśmy; zawiedliśmy nie tylko kibiców, trenera, związek, rodziny, ale i samych siebie. Jesteśmy tym rozczarowani. Ale to było wczoraj. Dziś już chcemy o tym zapomnieć, bo to historia. Od dziś będziemy myśleć o naszych nowych klubach. Chcemy się skupić na pracy codziennej, żeby ta mogła zaowocować na Mistrzostwach Europy. Też je chcemy wygrać. I jako kapitan tej drużyny obiecuję, że jeśli dostanę powołanie, ja i moi koledzy zrobimy wszystko, żeby nie zawieść wszystkich kolejny raz, bo nie lubimy uczucia porażki.
Kubiak znów zamilkł, patrząc na nadal milczącą halę.
– Obietnicę podtrzymuję i nie obchodzi mnie, co mówią inni. Mogą sobie mówić, co chcą. Ja zawsze robię tylko to, co mnie się wydaje słuszne. A teraz wydaje mi się słuszne powiedzieć: Z Tokio przywieziemy złoty medal, bo na to, kurwa, zasługujemy. I nie przewiduję żadnej innej, pierdolonej opcji. Dziękuję za uwagę.
Jak gdyby nigdy nic, Kubiak ruszył dalej, chociaż ścigały go pytania, flesze i lewitujące dyktafony. Ale Dzik powiedział wszystko, co chciał i powoli planował, jak od środka rozbroi tokijski system, potem wprowadzi w niego kolegów, a na końcu stanie na najwyższym stopniu olimpijskiego podium z wyszczerzem na facjacie. Taki był jego plan, powołanie i święty obowiązek. I marzenie też po trosze. Miał zamiar doprowadzić do tego swój zespół.

Bo Michał Kubiak to prawdziwy kapitan.

A nie żadne pitu-pitu.


Przerzucam z Wattpadu, bo chyba nigdy się do niego nie przekonam, ugh.
Ale gdyby ktoś mnie tam szukał, to zapraszam:


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz