Na specjalne życzenie
@/MakeMeLaughx i z dedykacją dla niej
Więc
tak to wyglądało.
W
chwili krótszej niż trzy sekundy stracił wszystko; poczuł, że
zawiódł nie tylko kibiców, Monikę, Polę, trenera, związek,
kumpli z drużyny, ale także samego siebie. Jak mantrę powtarzał
sobie od roku, że choćby miał wypruć żyły, wróci z medalem na
szyi. I to nie tam brązowym czy jakimś innym badziewnym srebrnym. Z
tym najlepszym, który w przyszłości będzie mógł zostać
sprzedany za grube pieniądze na aukcji charytatywnej. Uszczęśliwiłby
zatem o wiele więcej osób, niż podstawowych czternaście. Ale w
tej chwili, krótszej niż trzy sekundy, stało się jasne, że wróci
jedynie z wyrzutami sumienia.
Kurek
chował twarz w koszulce. Buszu miał na facjacie wszystkie kolory
tęczy i wyglądał, jakby chciał zabijać. Loki Antigi dziwacznie
oklapły, a Blain siedział ze spuszczoną głową, od czasu do czasu
pomrukując coś do Oskara.
Byli
w pierdolonej dupie. Każdy, co do nogi.
Nie
zastanawiał się, co było nie tak, bo w takich momentach odpowiedź
była jedna: Wszystko, kurwa. Mecz z Rosjanami stanowił
zaledwie prolog do dzisiejszej szopki pod tytułem Odwalmy
zbiorową kaszanę; Kurek wskoczył na historyczne podium
najlepiej punktujących siatkarskich olimpijczyków, bo w jednym
spotkaniu nastukał trzydzieści osiem punktów. I podsumował to w
jedyny właściwy sposób: No i co z tego? Bo na nic im to
osiągnięcie, skoro Sborna zrobiła ich w trąbę. Pomijając fakt,
że mecz wyglądał jak zapis EKG przeciętnego arytmika, to ruscy po
prostu się skupili, kiedy trzeba było. A im gra się rozjechała
jak kot na panelach.
Wolałbym,
kurwa, Kanarków, pomyślał. Paradoksalnie, Brazylijczycy
wydawali się najłatwiejszą spośród wszystkich ćwierćfinalistów
nacją do ogrania (może zaraz po Kanadzie). Przecież dwa lata temu
dostali takie wciry, że mina Rezendego seniora była jak wisienka na
gigantycznym torcie w kształcie Mikasy.
Kurek
nadal nie wystawiał facjaty zza koszulki.
Włosy
Gregora wyrażały więcej niż jego gęba, bo on w ogóle gębę
miał jakąś taką nieplastyczną i zarośniętą. Zatorski leżał
jak krótki na parkiecie i gapił się w sufit znienawidzonej (odtąd)
Maracanazinho. A biednego Możdżona pewnie skręcało pewnie w
fotelu. Co to w ogóle za pojebany pomysł, myślał Kubi,
kiedy Antiga ogłosił skład na igrzyska, żeby nie brać muru
obronnego na wojnę z armatami? Argument o zagrywce wywoływał u
niego odruchowe i pogardliwe prychnięcie. Jakby Polska
kiedykolwiek miała, kurwa, zagrywkę.
Kubiak
klapnął na jakieś przypadkowe, plastikowe krzesło.
Maracanazinho
falowała od uradowanych kibiców, i to wcale nie tak wielu
Amerykanów, tylko Brazoli, których porażka biało-czerwonych
cieszyła podwójnie. W końcu to oni skasowali ich pupilków w
katowickim Spodku jak bilet ulgowy w autobusie. Dziku marzył o tym,
żeby cofnąć czas do początku meczu, bo nie wierzył, że
pierdolony czwarty raz z rzędu będą musieli wyjechać z igrzysk z
niczym. Miało być koło historii. Miał być powrót do
siedemdziesiątego szóstego. Miał być złoty krążek. Miał teraz
obiegać halę, wygwizdywany przez Kanarków, chłonąć ich
nienawiść i przerabiać ją na swoją siłę. Zamiast tego siedział
na gównianym plastikowym krzesełku jak zwykła ciota, patrząc na
smutną mordę Kurka. Nadal ukrytą w koszulce, swoją drogą.
Kubiak
wcale nie musiał jej oglądać, żeby wiedzieć, że Kurczak
rozkleił się i ma w głowie kocioł. Sam miał ochotę położyć
się krzyżem i wyć jak Pola, kiedy lizak jej wpadnie do
piaskownicy. Teraz miał ochotę tylko schlać się do osiągnięcia
stanu czarnej dziury w mózgu i obudzić się za kilka dni w swoim
mieszkaniu.
Spojrzał
na orła na koszulce Antigi. Zajebiście by wyglądała na
zdjęciach z najwyższego stopnia olimpijskiego podium. Stefek
zachowywał się, jakby parkiet pod nim płonął. A PZPS już pewnie
stawiał na nim grubą krechę. Bo już dawno nie było dobzie.
Najpierw
morderczy Berlin. Sekundy ich dzieliły od tego, żeby w ogóle się
tu nie znaleźć. Potem turniej w Tokio, który wygrali. Ale wygrana
było gówno warta, bo cała ekipa była tak zajechana, że ledwie
doczłapała do Rio. Potem historie w rozgrywkach grupowych: sielanka
z Egiptem, burda z irańskimi kozami, natchnienie z Argentyną,
meczowa arytmia z Ruskimi, prosty meczyk z Kubą, a teraz znowu te
cholerne hamburgery. Te, których nie umieli prawie nigdy przejść.
Nie
blokujemy tak dobrze, jak Rosjanie. Może nie mamy tak silnego ataku,
jak Włosi. A może mamy serca? Kubiakowi przypomniał się
stary, dobry Anastasi. A reszta do ameby, które żyją bez
krwiobiegu? Prychnął. Pierdolenie.
Spojrzał
na cieszących się z awansu do półfinału Amerykanów. Nie chciał
w to wierzyć, ale to naprawdę był koniec. Koniec czteroletniego
zapierdolu, który miał przynieść mu największy zaszczyt w
karierze. Koniec marzeń o drużynowym zacieszu z ostatniej wygranej
i tygodniowej popijawie.
Coś
w nim pękło.
Schował
twarz w ręczniku.
* * *
W
szatni było słychać, jak krople potu spadały na podłogę. Antiga
siedział na korytarzu i od pół godziny nie powiedział słowa –
nie licząc tego, że na szybko zapewnił dziennikarzy, że nie
zamierza zmieniać posady. Ale PZPS już pewnie wypisywał dla niego
zwolnienie. Francuz przygotowywał swój tyłek na zamaszystego kopa.
Nikt
nie chciał gadać, bo nikt czuł się na siłach, żeby to robić.
Każdy zakopywał swój złoty medal.
W
autokarze rozchodził się tylko warkot silnika. Prawie wszyscy
siedzieli samotnie. Nikt do nikogo nie dzwonił, nikt nawet nie
sprawdzał telefonu. Słuchanie muzyki wydawało się nie na miejscu.
Każdy wlepił gały w oświetlone i w gruncie rzeczy zabiedzone Rio
de Janeiro, marząc o tym, żeby jeszcze tu posiedzieć. Co z tego,
że wioska wyglądała jak jeden wielki syf, tak wielki, że
szczypiorniści sami postanowili go posprzątać. Każdy kolejny
dzień pośród tych wieżowców oznaczał nadzieję i szansę na
wisior na szyi. Z perspektywy ostatniego meczu kolor przestał mieć
znaczenie.
Wżerającą
się w mózgi ciszę przerwał Kłos.
–
Proponuję się porządnie napierdolić.
Odpowiedziała
mu milcząca zgoda.
* * *
–
Jak mogliśmy tak, kurwa, zjebać?
Kubiak
półleżał jak nie w pełni władz fizycznych w fotelu w pokoju
Drzyzgi i Nowakowskiego, bo im trafił się największy. W ręku miał
butelkę wódki. Rio de Janeiro zaczynało mu się rozmywać.
Łomacz
siedział półprzytomny pod drzwiami balkonowymi i patrzył za
szybę, jakby czekał na Świętego Mikołaja. Kłos zajął kawałek
podłogi między dwoma łóżkami, nogi trzymał na jednym z nich, i
podpierał głowę ręką; na drugim leżał Kurek, gapiąc się w
sufit i od czasu do czasu popijając jakąś brazylijską wódkę.
Zatorski od godziny spał w wannie. Pit ciągle trzymał telefon, ale
wyglądało na to, że tylko oglądał tapetę. Buszu był blady,
jakby miał zaraz puścić pawia.
–
Normalnie – odparł siedzący na fotelu obok Drzyzga, po czym wziął
do ręki kawałek pizzy. – Tak.
Bednorz
westchnął ciężko. Jako jedyny był trzeźwy. Siedział w
korytarzu prowadzącym do drzwi.
– I
cały misterny plan w pizdu – zacytował elokwentnie.
Kubiaka
dopadła potworna wizja nagłówków w prasie. Znowu będzie o tym,
jaki to Antiga chujowy, jak to nasi nie przygotowali się na
najważniejszą imprezę czterolecia, jak to należy się zastanowić
nad kondycją polskiej siatkówki. A przecież kondycja ma się
dobrze, tylko trzeba łatać dziury. Nie można powiedzieć, że
Antiga miał łatwo – wyrwali go z boiska i jeszcze w gaciach
Skrzata zaciągnęli przed gabinet Mirosława P. Zaraz po
Mistrzostwach Świata rozpadła mu się drużyna, odeszli najwięksi.
Z częścią się pokłócił, to fakt. Ale on to robił pierdolony
pierwszy raz w życiu. I tak zajebiście, że znalazł młodych,
którzy wypełnili mu dziury, a w przyszłości jeszcze nie raz
pogonią i Kanarków i Hamburgery na drzewo.
Potem
się pogubił, bo zaczął odwalać dziwne stagnacje w składzie.
Najbardziej niepoważne było wzięcie nie do końca jeszcze
sprawnego Pita i nieopierzonego Bednorza. Wystarczyłby jeden
Możdżon, a być może ograliby Rosjan. A może nawet i Usańców.
Kubiak
wiedział też, że zaczną mu wypominać niespełnione obietnice.
Pociągnął
solidny łyk z butelki.
Wyjebane
mam, co sobie kto mówi, przemknęło mu elokwentnie przez myśl.
Pociągnął z butelki jeszcze raz. Spojrzał na swoją zaciśniętą
w pięść dłoń.
–
Spokojnie – wymamrotał Mika, ledwie kontaktując – po
prostuuuu... Z planu szteroletniego zrobimy plan ośśśśmioletni...
Kubiak
nie spuszczał swojej pięści z oczu.
–
Jeszcze Miro będzie się przed nami płaszczył – powiedział, nie
zmieniając kierunku patrzenia. – Od Żółtków wyjedziemy ciężsi
o sześć gram czystego złota. I, kurwa, jebana kropka.
Klamka
zapadła.
Bo
jak kapitan postanowi, to tak musi być.
* * *
Rano
Michał Kubiak wstał z kurewskim kacem i pełnym planem w głowie. I
powoli dogasającymi wyrzutami sumienia. Bo może jednak źle
przygotował chłopaków? Może mało motywacji mieli? A czy nie dali
właściwego popisu w meczu z Dywanami? Punkt dziewiąta on i
trzynastu pozostałych wieżowców byli gotowi i pakowali się do
autokaru. Dzikowi udało się rzucić ostatnie spojrzenie na wioskę
olimpijską. Wyglądała karykaturalnie wobec biednej reszty miasta.
Jak
półfinałowa czwórka bez Polski w składzie.
Ale
kiedy tak kwitnęli na lotnisku, od czasu do czasu wymuszając
uśmiechy do samojebek, Misiek dostał telefon. Jeden i konkretny.
Wiadomo, musiał rozważyć to i owo, bo sprawa była niełatwa. On
ma rodzinę. On ma się o kogo martwić. Ale był prawie pewny, że
się zdecyduje. W końcu Monika i Pola pójdą za nim nawet na
koniec świata. Same tak powiedziały. To znaczy bardziej Monika.
Zamierzał to z nimi skonsultować, rzecz jasna, ale...
Lepiej
by sobie tego nie wymyślił.
Bo
skoro plan A spalił na panewce, to plan B musiał być już bez
skazy. I ten był.
Na
lotnisku w Warszawie czekała na nich prawdziwa horda dziennikarzy.
Kubiak wywrócił oczami i starał się ich ignorować, ale przecież
Mikasy były w torbie, no i nie było miejsca, żeby wziąć
zamachnąć do porządnej armaty, która położyłaby wszystkie
hieny jak kula do kręgli. Parł więc naprzód, taszcząc za sobą
cały bagaż. Z daleka widział machającą mu Polę. I na nikim
innym się nie skupiał. Potrzebował być z dala od Mikasy, hali i
szatni.
–
Panie Michale, a co z pana obietnicą?
Zatrzymał
się raptownie i odwrócił do reportera, który rzucił to pytanie.
Fakt,
że gość nie zwiał po spojrzeniu Kubiaka, świadczy tylko o
dziennikarskiej pysze i bezmyślności. Sam Antiga dałby nogę. Ale
on był zajęty odpowiadaniem na trudne pytania w innej części
terminalu.
– A
co ma być? – zapytał tonem, który mógł być dwojako
interpretowany.
–
Obiecywał pan medal.
Kubiak
omiótł wzrokiem grono medialne, które nagle zamilkło. Słychać
było tylko strzelające flesze. Dzik wziął głęboki oddech.
– I
nie żałuję tego – odparł stanowczo. – Nawaliliśmy w
zagrywce, owszem. Zagraliśmy... – Kubiak szukał na szybko
niełacińskiego przymiotnika – słaby mecz z Amerykanami.
Ale zostawiliśmy pierdolone serce na boisku. – Nie wszystkie
bariery są zrozumiałe dla Kapitana Dzika. – Wypruwaliśmy sobie
żyły, żeby przyjechać do Rio. Ale czasem tak jest, że urabiasz
się po same łokcie i nic z tego nie ma. To się nazywa życie. To
spotkało nas i prawdopodobnie każdego z was też, i jeszcze nie raz
spotka. Jeśli myślicie, że chociaż na jedną pierdoloną minutę
tego meczu straciliśmy nadzieję albo odpuściliśmy, to jesteście
w kurewskim błędzie. Walczyliśmy, bo gra z orłem na piersi jest
dla nas zawsze powodem do dumy, motywacją i odpowiedzialnością.
Słowa
Kubiaka toczyły się po zasłuchanej i zamarłej hali jak słowa
samego Boga. Michał spojrzał na wszystkich zebranych i ciągnął
ciszej:
–
Wiemy, że zawiedliśmy; zawiedliśmy nie tylko kibiców, trenera,
związek, rodziny, ale i samych siebie. Jesteśmy tym rozczarowani.
Ale to było wczoraj. Dziś już chcemy o tym zapomnieć, bo to
historia. Od dziś będziemy myśleć o naszych nowych klubach.
Chcemy się skupić na pracy codziennej, żeby ta mogła zaowocować
na Mistrzostwach Europy. Też je chcemy wygrać. I jako kapitan tej
drużyny obiecuję, że jeśli dostanę powołanie, ja i moi koledzy
zrobimy wszystko, żeby nie zawieść wszystkich kolejny raz, bo nie
lubimy uczucia porażki.
Kubiak
znów zamilkł, patrząc na nadal milczącą halę.
–
Obietnicę podtrzymuję i nie obchodzi mnie, co mówią inni. Mogą
sobie mówić, co chcą. Ja zawsze robię tylko to, co mnie
się wydaje słuszne. A teraz wydaje mi się słuszne powiedzieć: Z
Tokio przywieziemy złoty medal, bo na to, kurwa, zasługujemy. I
nie przewiduję żadnej innej, pierdolonej opcji. Dziękuję za
uwagę.
Jak
gdyby nigdy nic, Kubiak ruszył dalej, chociaż ścigały go pytania,
flesze i lewitujące dyktafony. Ale Dzik powiedział wszystko, co
chciał i powoli planował, jak od środka rozbroi tokijski system,
potem wprowadzi w niego kolegów, a na końcu stanie na najwyższym
stopniu olimpijskiego podium z wyszczerzem na facjacie. Taki był
jego plan, powołanie i święty obowiązek. I marzenie też po
trosze. Miał zamiar doprowadzić do tego swój zespół.
Bo
Michał Kubiak to prawdziwy kapitan.
A nie
żadne pitu-pitu.
Przerzucam z Wattpadu, bo chyba nigdy się do niego nie przekonam, ugh.
Ale gdyby ktoś mnie tam szukał, to zapraszam:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz