[
♫
]
Nigdy
nie kryję się ze swoją niechęcią takich miejsc, ale nie chciałam
słuchać więcej narzekań, więc poszłam na ugodę. W środku jest
duszno, ciemno, migające światła doprowadzają mnie do szału.
Gdzie bym się nie odwróciła, tam czuję opary alkoholu z cudzych
ust. Kiedy ja nie mogę nawet kropli.
Mówię
Judycie, że wychodzę, bo zaraz tu nie wytrzymam. Przeciskam się
przez falujący tłum do oszklonych drzwi. Na tarasie stoi
kilkanaście osób, głównie palących, ale w pewnym sensie
pokrzepia mnie świadomość, że nie jestem tu sama. Jeśli coś mi
się stanie, najtrzeźwiejsza osoba w okolicy na pewno będzie w
stanie zareagować. W oddali migocze powierzchnia wody basenowej,
podświetlanej od spodu. Słychać śmiechy, rozmowy, jest gwarno.
Muzyka przedostaje się przez ściany.
To
jedna z moich paranoicznych obaw, ale nie mogę się ich pozbyć. W
mojej głowie wydają się całkiem realne. To wyjście to jedna z
najodważniejszych rzeczy, jakie zrobiłam w ostatnich miesięcy. Nie
wiem, czy słuszna. Jako niezbyt rozrywkowa osoba czuję się tu
wyobcowana. Jakim cudem udało mi się zaprzyjaźnić z taką
wystrzałową Judką? Ze wszystkich ludzi na świecie, tylko ona nie
uważa mnie za wariatkę. Choć dzisiaj nie wykazała się szczególną
troską o moje nerwy. Ale przecież jej się należy. Cały semestr
marnowała dla mnie okazje do imprez. Nie mogę patrzeć, jak się
męczy.
Nie
wiem, czy wyjście zrobiło jakąś wielką różnicę. Na zewnątrz
również panuje duchota. Muzyka dudni ze środka, ale tu o wiele
wyraźniej słychać śmiechy, rozmowy, a nawet świerszcze w
otaczającej nas trawie. Mimo to z ulgą opieram się o ścianę
budynku. Odchylam głowę. Tak lepiej. Może to kwestia autosugestii,
ale wydaje mi się, że tu jest jednak więcej powietrza.
Podobno
nie ma ludzi zdrowych, są tylko źle zdiagnozowani. Ta myśl krąży
po mojej głowie jak natrętna mucha każdego dnia, od rana do
wieczora. Czy to może być prawda? Wiem, że organizm to machina,
która psuje się i z czasem działa coraz gorzej, ale są i tak
wadliwe systemy, które rozpadają się błyskawicznie, jakby niedane
im było funkcjonować dłużej. Może naturalna selekcja nie jest
takim złym pomysłem przyrody...? Mimo wielu starań lekarzy, nie
potrafię uwierzyć, że jestem tak zwyczajnie szalona. Mój organizm
pracuje źle, wiem o tym. Jestem o tym przekonana. Co z tego, że
wyniki badań mam znakomite? Niektóre choroby kryją się tam, gdzie
nikt nie chce zaglądać i niszczą cicho, niezauważalnie. Kiedy
człowiek się orientuje, jest już za późno.
Wiem,
że każdy z nas umiera co dzień, ba, co sekundę coraz bardziej,
ale myśl o tym, że ja musiałabym żyć w „trybie przyspieszonym”
bardzo mnie przytłacza. Wyobrażam sobie śmierć i bardzo się
boję. W chwili prawdziwego umierania prawdopodobnie będzie mi
wszystko jedno, ale nie chcę tego. Nie znam tego. Nikt tego nie zna.
Nikt nie potrafi opowiedzieć. Czy to naprawdę jest tunel, światło
i koniec? Czy może to, co opowiadają ci, którzy otarli się o
śmierć, to tylko efekt niedotlenienia mózgu? W takich momentach
wytwarzamy obrazy. A może tak właśnie to wygląda...
Zaczynam
szybciej oddychać. Nie mogę o tym myśleć, nie wolno mi.
Niepotrzebnie się pobudzam. Tylko tego mi brakuje – ataku w
trakcie imprezy. Jakby zależało mi na zwróceniu na siebie uwagi.
Gdyby tak było, zachowałabym się jak te dziewczyny w środku.
Czyjąś uwagę na pewno bym zwróciła.
Wzdrygam
się. Cóż, pewne obrazy zostają w naszym mózgu już na zawsze.
Niestety.
Nie
zależy mi na tym – ani na uwadze kogoś konkretnego, ani w ogóle.
Nie sądzę, bym była zdolna zawiązywać zdrowe, normalne relacje
międzyludzkie. Z Judką to co innego. Ona mnie zna od zawsze. Wie,
jakim jestem świrem, widziała mnie w każdej chwili i rozumie
(poniekąd), co się dzieje pod moją strzechą. Nie ucieka w panice,
kiedy zaczynam zapadać się w czarną otchłań własnych myśli. Po
prostu tłumaczy mi, po raz tysięczny, że to tylko bzdurne pomysły,
pomylone impulsy w moim mózgu. Że jestem z nią. Że czuję jej
zacisk na swojej dłoni. Że dopóki ona tu jest, nic mi się nie
stanie. I tak, zna numer na pogotowie, ale na dziewięćdziesiąt
dziewięć koma dziewięć procent nie będzie musiała go wybierać.
Mam
tabletki, których nie mogę odstawić już nigdy w życiu. Bardzo
długo namawiano mnie, żebym je wzięła. Naprawdę dzielnie
stawiałam opór – w końcu to poważna decyzja. Opierałam się
przez okrągły rok pełen badań, wizyt u specjalistów, cierpienia,
duszności, bólów, niepokoju. W końcu, kiedy eksplodowałam
podczas wesela kuzynki do tego stopnia, że konieczne było wzywanie
karetki, poddałam się. Nie mogłam dłużej oglądać zmęczonej,
zmartwionej twarzy mamy ani zagniewanej miny taty, i ugięłam się.
Przez
tydzień przepraszałam kuzynkę za zepsucie imprezy jej życia. Nie
potrafiłam sobie tego wybaczyć. Prawdę mówiąc, nadal chyba nie
potrafię. Ale nie wspominam o tym swojej terapeutce. Im mniej wie,
tym lepiej śpi.
Teraz
powoli uczę się stawiać kroki sama. Chodzić bez towarzystwa, nie
myśleć o tym, że coś mi się stanie. Przecież nie musi.
Wystarczy zachować spokój.
Uśmiecham
się ironicznie pod nosem. Mój oddech zwalnia. Widzisz? Wszystko
jest dobrze. Nie ma się co denerwować, pokrzepiam się.
Wycieram dłonią pot z czoła. Serce się uspokaja. Nogi przestają
drżeć. Jest dobrze. Jest dobrze.
Każdego
z nas życie wrzuca w inne turbulencje. Rzadko mamy okazję wybrać
sobie ich rodzaj. Ale musimy je pokonywać, przedzierać się przez
nie, mimo że trzęsie i rzuca nami na wszystkie strony. Nie wolno
nam tracić siły, chociaż czasem to bardzo trudne. Łatwo jest się
poddać, ale gorzej znieść tego konsekwencje. Czy to nie jest dobry
powód do tego, by szukać wyjścia, przeczekać najgorsze?
Słyszę
stłumione śmiechy i drzwi po mojej prawej otwierają się,
zakrywając mnie skrzydłem. Widzę grupkę mężczyzn, ale
ostatecznie na zewnątrz wychodzi tylko jeden. Stojące niedaleko
mnie dziewczyny nie odrywają od niego wzroku. Jedna z nich łapczywie
łowi go spojrzeniem. A on, jak gdyby nigdy nic, opiera się o ścianę
po drugiej stronie drzwi, w dłoni trzymając szklankę z
pomarańczowym drinkiem.
Haaa.
Znam go. Oczywiście, że go znam. Teraz pozostaje mi tylko
oczekiwać, aż drapieżne łowczynie skoczą do ataku. A
przynajmniej jedna z nich – ta, która spojrzeniem wwierca mu się
w mózg.
Wysoki
– chociaż to miara dość relatywna. Bardzo szczupły, ale nie
wątły. Blond włosy, starannie ułożone w modne zaczesanie. Ciemna
koszula w dyskretną czerwoną kratę, czarne spodnie i wygodne buty.
Nie widać tego z mojej perspektywy, ale wiem bardzo dobrze, że ma
niebieskie oczy. I wiem, że gdyby się uśmiechnął, powaliłby na
kolana co najmniej połowę żeńskiej części tej imprezy.
Unoszę
brwi w lekkim zdziwieniu. Powinien zostać otoczony, ale na razie nic
się nie dzieje, jakby ignorował natarczywy wzrok grupki. W końcu
jednak spogląda na nie przelotnie i podnosi jeden kącik ust w czymś
w rodzaju uśmiechu, ale bardziej do siebie niż w oczywistych celach
do dziewczyn. Jest w tym coś nonszalanckiego.
Wzdycham,
a to wywołuje u mnie kaszel. Czuję zwężającą się krtań.
Przestań, to tylko zwykła ślina, wmawiam sobie, ale pętla
wokół mojej szyi ciągle się zaciska. W płucach nic nie ma, ale
czuję potrzebę odkasływania. Pochylam głowę, opierając ręce na
udach i starając się wyrzucić z siebie fantomową dolegliwość,
kiedy zauważam coś, co zasłania mi dopływ światła z prawej
strony.
–
Wszystko w porządku? – pada pytanie po angielsku.
Podnoszę
głowę, przestając kaszleć, i momentalnie dębieję. Muszę
wyglądać na jeszcze większą wariatkę, niż zwykle jestem, bo na
czole mojego nowego towarzysza pojawia się bruzda niepokoju.
Nie
umiem odpowiedzieć. Pętla zgniata mi struny głosowe, puszcza
jednak moje płuca. Nie kontroluję już oddechu, bo nie stanowi on
już problemu.
Zerkam
ponad jego ramieniem. Grupka posyła mi mordercze spojrzenia. Czy ja
coś zrobiłam? Za głośno kaszlałam czy jak?
Patrzę
na niego jak cielę.
–
Tak – chrypię w końcu.
–
Na pewno?
Przytakuję.
–
Myślałem przez chwilę, że masz jakiś atak... czy coś.
Kręcę
głową.
Zapada
chwilowa cisza. On opiera się o ścianę obok mnie, częściowo
zasłaniając drzwi. Podnoszę na niego oczy w zdziwieniu.
–
Możesz już iść, nic mi nie będzie.
–
Wolę tu postać. Nie czuję się zbyt dobrze w pobliżu tamtej
grupki. Twój kaszel był idealną wymówką, żeby się stamtąd
ruszyć.
Milczę.
Nie mam ochoty z nim gadać. Widziałam go w środku. Ba, widziałam
go o wiele wcześniej. Założył dziwne wdzianko, zapiął długie
narty i trzy razy na nich skoczył z baaaardzo wysokiej górki. I nie
to, żebym uważała go za wariata (to byłaby trochę hipokryzja),
ale... nie czuję się zbyt komfortowo. Obserwowanie go z pewnej
odległości było przyjemniejsze.
Serce
mi wali. Stresująca sytuacja – coś, czego w życiu mam powyżej
uszu.
–
Przyszłaś tu sama?
–
Nie, w środku jest moja przyjaciółka i kilka koleżanek – ucinam
chłodno.
Wiem,
że próbuje ściągnąć na siebie mój wzrok, ale ja wolę go
wbijać w migoczącą powierzchnię basenu.
– A
ty je zostawiłaś, bo...?
Zgrzytam
zębami. Nie podoba mi się to przesłuchanie.
–
Bo było mi gorąco.
Milczymy
przez minutę czy dwie, a ja się zastanawiam, ile czasu musi minąć,
żeby facet zrozumiał, że ma sobie pójść. Uparcie nie odwracam
na niego wzroku.
–
Czy... zrobiłem coś nie tak? Wydajesz się trochę zła.
Pocieram
dłonią czoło, wzdychając.
–
Po prostu mnie zestresowałeś.
–
Kiepska odporność na nerwy?
–
Powiedzmy.
Czy
on może sobie iść? Przełamuję się jednak, by mu poprosić go o
chwilę samotności i w momencie, w którym spoglądam mu w oczy,
słowa grzęzną mi w gardle. I nie, nie dlatego, że jego uroda robi
na mnie wrażenie, ale paraliżuje mnie myśl, że patrzę prosto w
oczy osobie, która dotąd wydawała mi się odległa o tysiące mil,
mimo że już dziś przeszła niedaleko mnie po swoim skoku. To
uczucie unieruchamia mnie w całym ciele.
Szybko
odwracam wzrok.
–
Nie czuję się dobrze w rozmowach z nowymi ludźmi.
Słyszę
jego cichy śmiech.
–
Zawsze możemy udawać, że się znamy od dawna.
Odwracam
się do niego, też trochę rozbawiona.
–
Mam udawać, że jesteś jedną z moich koleżanek?
–
Jeśli ci to pomoże...
–
Nie bardzo. – Czuję, jak rozluźnienie spływa wzdłuż moich nóg.
Nie mogę opanować uśmiechu.
– W
takim razie nie.
Milkniemy
na chwilę.
–
Co tutaj robisz? – pyta. – Nie wydajesz się dobrze bawić.
Wzruszam
ramionami.
–
Nie przepadam za imprezami.
Marszczy
brwi.
–
Więc dlaczego przyszłaś?
–
Dla Judyty. – Patrzy na mnie bez zrozumienia, a ja zakrywam twarz
dłonią i śmieję się z własnej głupoty. – Dla mojej
przyjaciółki. Długo sobie odmawiała przyjemności z mojego
powodu.
Zamyśla
się na chwilę, jakby naprawdę analizował słuszność mojego
podejścia.
–
Coś się stało?
Macham
ręką.
–
Długo by mówić. Ale już wcześniej nie lubiłam imprez. Nie
jestem ciekawą osobą.
Przez
moment panuje cisza. On bierze łyk swojego drinka. Po tym
instynktownie na siebie spoglądamy. Uśmiecha się łagodnie.
– A
jednak rozmawiamy.
Znów
wzruszam ramionami.
–
Przypadek. Złudzenie pierwszych minut znajomości. Postój tu ze mną
jeszcze kwadrans, a koledzy będą musieli cię zanieść do pokoju.
–
Padnę z wrażenia? – śmieje się.
– Z
nudów.
Przygląda
mi się, co czuję i rejestruję kątem oka, ale ignoruję. Nie wiem,
czego ode mnie chce i dlaczego woli moje towarzystwo od tych
wystrojonych, pięknie umalowanych dziewczyn, ale nie chcę w to
wnikać. Jakoś średnio obchodzi mnie jego motywacja. Zwłaszcza po
popisie, który dał wcześniej w środku.
–
Co w takim razie lubisz?
–
Książki – wypalam bez zastanowienia. – Literaturę. Muzykę.
Sztukę. Nikt normalny nie chce gadać o tym na imprezie.
Marszczy
zabawnie nos, po czym odpowiada:
–
Prawda. Dlatego zwykle na imprezach poznaje się byle kogo i byle
jak.
Ach,
więc tak to jest. W takim świetle Michael Hayböck postrzega tabuny
dziewczyn, które obrastają go w klubie jak trujący bluszcz. Nie
wiedzieć skąd, udaje mu się wyjść z tego bez uszczerbku na
zdrowiu. Ma jakieś antidotum. Tylko jakie? Może ona? Może
myśl o niej sprawia, że nie daje się złapać na dłużej w
żadne sidła. Bluszcz nigdy nie zaplata się wokół jego szyi, nie
może go udusić, bo Michael nosi w sobie antidotum, które nie
pozwala obcemu organizmowi przejąć nad nim kontroli.
To
musi być bardzo gorzki lek.
Ale
tu i teraz Hayböck wydaje się zupełnie innym człowiekiem. Gdybym
go nie widziała w środku, w życiu bym nie podejrzewała, że...
Dlatego
właśnie nie chodzę na imprezy. Wolę poniekąd żyć we własnej
bańce mydlanej. Tu jest bezpiecznie.
–
Czy to, co się stało, było poważne? – Jego głos uświadamia
mi, że nie powiedziałam ani słowa przez ostatnich pięć minut.
–
Zależy, jak na to patrzeć – odpowiadam. – I tak, i nie.
Przygląda
mi się wyczekująco.
–
Ale nie powiesz co to, prawda? – pyta z cichym śmiechem.
Kręcę
głową.
–
Bo to bez znaczenia. Każdy z nas ma swoje trudniejsze momenty w
życiu. To one nas kształtują.
Splatam
ręce na klatce piersiowej. Jedną stopę opieram o ten sam mur, o
który opieram także plecy. Myślę o tym, co do tej pory przeszłam,
ale patrząc w przyszłość, nie widzę niczego. Nie powiedziałabym,
że to czarna pustka, ale perspektywa dźwigania do końca życia
tego krzyża przeraża. Bo choroby psychiczne nie przemijają, one
tylko łagodnieją.
Spoglądam
na niego.
–
Tylko mi nie mów, że ty takich nie miałeś.
Uśmiecha
się krótko, patrząc na swojego drinka. Jakby śmiał się do
siebie.
–
Miałem – odpowiada, przenosząc na mnie wzrok. – I to niejeden.
Wpatrujemy
się sobie w oczy. Jestem nieugięta. Nie może mnie speszyć swoim
uporem. Trafiła kosa na kamień, tak się to jakoś mówi.
–
Czasem trudno jest się z nich do końca otrząsnąć, prawda? –
drążę.
Przytakuje
głową.
–
Czasem nie wraca się po nich do siebie. Coś w nas pęka i nigdy się
nie skleja.
–
Trudno się pogodzić z nieodwracalnością niektórych spraw.
Upija
łyk drinka. Kiedy spogląda w dal, na jego twarzy odbija się
dyskretny, bladobłękitny blask falującej wody z basenu. Uśmiecham
się kątem ust, wpatrując się w buty. Podnosząc głowę,
przelotnie spoglądam na grupkę dziewczyn, które prawdopodobnie w
tej chwili próbują mnie oczernić na tyle, na ile pozwala ich
wyobraźnia. Dziwka, suka, głupia pizda...
Trudno mnie zranić słowami. Słyszałam tyle obelg w życiu, że
gdyby zamienić je na pieniądze, mogłabym wyleczyć głód na
świecie.
Nie
zamierzam jednak spoczywać na laurach.
– A
zapomnienie o nich jest niemożliwe.
Znów
przytakuje, nadal z pokrętnym, nieco zgorzkniałym uśmieszkiem na
twarzy.
–
Są sprawy, na które nie mamy wpływu – ciągnę.
Milczy
tajemniczo. Nie uśmiecha się już. Podnosi jednak zwieszoną do tej
pory głowę i przygląda mi się uważnie, jakby studiował fakturę
mojej twarzy. W jego oczach dostrzegam niebezpieczny błysk.
– A
może tylko nam się wydaje? – Nie spuszcza ze mnie wzroku, ale ja
nie daję się podejść. Mimo to czuję niepokój. – Może tylko
głosy w naszej głowie próbują nas zniewolić?
Czuję,
jak fala gniewu zalewa moją twarz. Krew uderza mi do głowy.
Zaczynam nerwowo przestępować z nogi na nogę. Nie zbija mnie to
jednak z pantałyku; mocniej splatając ręce na klatce piersiowej,
odwracam się do niego całym ciałem, natarczywie łapię jego
wzrok. Muszę włożyć sporo wysiłku w kolejną odpowiedź:
–
Gorzej, jeśli nakłaniają nas do nadużywania czyjegoś zaufania.
Przez
chwilę nie odpowiada, a ja dostrzegam, jak jego założone ręce
napinają się, palce wbijają ramiona. Zaciska nawet szczękę.
–
Miałem kuzynkę z nerwicą lękową.
Prycham
i wracam do opierania się plecami o mur. Cóż za wyrafinowana
taktyka. Patrzę niezainteresowanym wzrokiem na grupę
trzydziestolatków, którzy właśnie wybuchnęli śmiechem.
–
Zepsuła kiedyś komuś wesele?
–
Nie. – Nie widzę go, ale w jego głosie dźwięczy nutka
zaciekawienia.
–
To ma farta w życiu.
Staram
się opanować gniew. Nie mogę się wzburzać, to nie działa dobrze
na moje wymęczone szare komórki. Może mi się nawet zrobić
zwarcie takie, że nigdy nie wrócę do siebie. Takie na amen.
–
Nie trzeba mieć wcale nerwicy lękowej, żeby bać się wielu
aspektów życia. – Nie patrzę na niego, bo chcę odbudować swoją
przewagę.
Słyszę,
że odwraca się i opiera teraz bokiem o ścianę.
–
Ale czasem lęk to dobra wymówka.
Opieram
się w podobny sposób. Nadal jesteśmy w bojowych postawach i żadne
z nas nie zamierza prędko skapitulować.
– Z
tym akurat mogę się zgodzić – odpowiadam, niemal smakując jad,
który zdaje się teraz spływać wzdłuż mojego języka. –
Niektórym wydaje się, że niezaleczone rany usprawiedliwiają ich
podłe czyny. Na wypadek, gdyby tak myśleli, uprzedzam: nie ma dla
nich żadnej wymówki. Wszyscy jesteśmy podobnie okaleczeni.
–
Paraliżujący lęk też nie jest wymówką, by poddawać się, zanim
w ogóle się spróbuje. – Niezbity z pantałyku, odpiera atak.
Sprytnie omija niewygodne kwestie. – Nie wszystkie leki da się
kupić w aptece. A może – jego głos zaczynał rosnąć –
niektórzy tak dobrze się poczuli w samotności, że samolubnie nie
chcą rezygnować z takiej wygody. Bo boją się, że znowu się
zawiodą.
Czuję,
jak mięśnie nóg zaczynają mi drżeć.
–
Ryzyko ma wysoką cenę. Nie zawsze warto ją płacić.
–
Dlatego lepiej się zamknąć?
–
Lepsze to, niż dopuszczać do siebie każdego chętnego.
Michael
prawdopodobnie kalkuluje, ile dziś zdążyłam zobaczyć, ile o nim
wiem sama. A może szuka mojego kolejnego słabego punktu? Świdruje
mnie oczami, a ja nie opuszczam placu boju.
–
Kosztem czyjegoś zaufania – dodaję, wykorzystując panujące
nadal milczenie.
Nie
przestaje na mnie patrzeć. Linia jego szczęki się uwidacznia,
knykcie bieleją. W jego oczach pobłyskuje groźnie gniew –
odnoszę jednak wrażenie, że nie jest skierowany przeciwko mnie.
Hayböck zwyczajnie kiepsko znosi porażki.
Czuję
napływ wstydu. Tak łatwo go oceniłam – on tego przecież nie
zrobił wobec mnie. A jeśli codziennie toczy ze sobą taką walkę?
Jeśli każdego ranka próbuje coś zmienić, ale nie zawsze mu
wychodzi? Są dni, kiedy idzie lepiej, a są i takie, kiedy zupełnie
gubi się w tym, kim jest, czego chce, co czuje. Ironia tkwi w tym,
że bardzo dobrze to znam. A mimo bez zastanowienia skrytykowałam
jego postawę.
Nie
potrafię mu spojrzeć w oczy.
–
Czasem jedyny lęk, jaki czujemy, to ten przed prawdą naszych uczuć
– mówię cicho.
Toczę
wzrokiem ku górze. Gniewny blask zmatowiał, zniknęła bruzda na
czole. Zamiast tego widzę zmieszanie, rumieniec łączących się w
jedno faktów. Gdy w końcu koncentruje się na mnie, mówi szeptem:
–
Albo przed nami samymi.
Czy
można bać się siebie? Czy można czuć przerażenie na myśl o
tym, kim się naprawdę jest? Czy można bać się własnej
nieprzewidywalności? Czasem mury obronne nie służą ochronie przed
atakami z zewnątrz – mają chronić świat po drugiej stronie
przed tym, co kotłuje się w środku. Można się lękać życia,
ale bywa, że wynika to z tego, że skoro nie zna się siebie, to
skąd czerpać odwagę, by iść w świat, który jest jeszcze
bardziej obcy niż my sami?
Ważne,
żeby mury dało się zburzyć. Są rzeczy, których niedane jest nam
poznać do końca. Czy jest w ogóle choć jedna taka rzecz? Kiedy
już wychodzimy w ten niepewny świat, musimy być świadomi, że
nieraz będziemy czuli, że jego obcość nas przytłacza. Że on sam
próbuje się nas pozbyć, zepchnąć z wytyczonego szlaku podróży.
Być może nawet przez to zbłądzimy.
Ale
nie liczą się zniknięcia, ważniejsze są powroty. Trzeba mieć
ten malutki kompas, który zawsze będzie nas kierował na dobrą
ścieżkę. Niektórzy o nim zapominają, a przecież on nigdzie ni
znika. A może paradoksalnie próbują zapomnieć, bo boją się, że
go stracą? Jakby bali się powrotu do domu. Jakby bezpieczeństwo
wydawało im się gorsze od zagrożenia.
Nić
naszego wzajemnego spojrzenia przerywa głośne otwarcie drzwi.
Odsuwamy się od siebie, a Michaela okrążają kumple. Niestety,
wszystkich znam. Śmieją się i mówią coś o „przyjemnym
towarzystwie na resztę wieczoru”. Hayböck wydaje się tylko
połowicznie odpowiadać na ich słowa. Jakby nadal zbierał to, co
właśnie mu się rozpadło w rękach.
–
Każdy z nas przynajmniej raz znajduje się na kursie kolizyjnym. –
Odwraca się na mój głos, koledzy milkną. – Możesz brnąć
ślepo ku zderzeniu albo zmienić kierunek. To zależy tylko od
ciebie.
Zza
ich pleców wyłania się Judyta, która wyrzuca ręce w powietrze w
pełnym dezaprobaty geście.
–
Olga, gdzie ty się szlajasz? Już się bałam, że...
Judyta
spogląda na grupę austriackich skoczków, na twarz wpatrzonego we
mnie Michaela i na mój lekki uśmiech, który mu posyłam. Jej mina
mówi wszystko. Zbliżam się do niej, nie spuszczając twarzy
Hayböcka z oczu. Ten wodzi za mną wzrokiem, kiedy powoli oddalamy
się w kierunku sali.
–
Mam nadzieję, że o tym nie zapomnisz.
Moje
słowa rozpływają się w letnim powietrzu jak papierosowy dym, a w
mojej głowie gaśnie widok Michaela.
Chciałabym tylko dodać, że zamieszczony tu portret Michaela został WYKREOWANY przeze mnie. Nigdy nie byłam świadkiem jego imprezowania i, prawdę mówiąc, nie zamierzam być.
Oneshot jest dostępny także na platformie Wattpad.
O. Boże.
OdpowiedzUsuńNawet nie wiem, co powiedzieć, napisać. Pustka w głowie. Bo to jest zbyt świetne.
Chciałabym coś o tym napisać, odnieść się może do pewnych kwestii poruszonych w tym tekście, ale... nie potrafię. Nie rozumiem, dlaczego myślałaś, że coś tu może się nie spodobać. Mnie nawet Hayböck nie przeszkadzał (taa, zjechałam gdzieś w ⅓ na dół, żeby poznać tożsamość gościa, przepraszam XD), a nie cierpię czytać o nim opowiadań, nie wiem, dlaczego.
W każdym razie, zakochałam się w tym shocie i nie mogę nic mądrego tu napisać, za to też przepraszam. Wstawiam ten komentarz głównie po to, żebyś wiedziała, że przeczytałam i że to uwielbiam.
Dziękuję za uwagę, idę płakać.
Po pierwsze - ten nowy szablon jest cudny! <3 Kocham z całego serduszka, choć muszę się przyzwyczaić do nowej kolorystyki, bo jest totalnie odmienna ;)
OdpowiedzUsuńPo drugie - jestem w jednej dziesiątej komentarza do Tośków, więc biorę się za to, bo jest krótsze. I obawiam się, że będę mieć o wiele mniej przemyśleń, bo tekst jest stosunkowo trudny i nie wiem, czy wykrzeszę z siebie dość energii, by pogrzebać głęboko.
A po trzecie - na Wattpadzie mnie nie uświadczysz, bo powtarzać się nie będę, a poza tym to zło wcielone i ja już tam się nie zapuszczam, ot co!
Dobra, koniec marudzenia, czas na coś konkretniejszego, nie?
Ogółem mam wrażenie, że serwujesz nam tu rozprawę filozoficzną, a sam tytuł jest mocno sugestywny (odniosłabym się chętnie jeszcze do okładki, która jest świetna, ale to może na koniec razem z piosenką?). "Lęki nieuświadomione" to trochę masło maślane, wiesz? Lęk z założenia, w przeciwieństwie do strachu, jest czymś irracjonalnym. W literaturze, często stosuje się te dwa terminy zamiennie, ale nie powinno tak być. Jeżeli boimy się pająków, to jest to strach, a lęk to to niepokojące uczucie, które nie ma jednak konkretnego źródła. O ile mi jednak wiadomo, Ty dobrze o tym wiesz. Nie podejrzewam Cię również o użycie tego zwrotu tylko po to, by ładnie brzmiało (a brzmi bardzo ładnie). Myślę, że można to spokojnie rozważać w głębszej warstwie, jakby bohaterka dopiero odkrywała w sobie nowe pokłady lęku. Albo - lęk stał się tak naturalnym elementem jej życia, że przestała go dostrzegać, traktuje to jako coś normalnego, coś z czym musi żyć, choć dobrze wie, że nic normalnego w tym nie ma.
Moje pierwsze skojarzenie, kiedy poznajemy bohaterkę, to że jest do mnie trochę podobna. Zaliczam się do tej grupy ludzi, którzy za tłumnymi dyskotekami raczej nie przepadają. Imprezy mocno zakrapiane to nie moja bajka, więc czuję z bohaterką nić porozumienia. Zresztą, czego miałaby szukać na takim przyjęciu, skoro nie wolno jej pić? Obstawiam - zresztą słusznie, jak wiem - leki.
(PS: Nie podoba mi się imię Judyta, ale to nie jest istotne dla fabuły)
Trochę nie rozumiem relacji Judyta-główna bohaterka (tak, wiem, jak ma na imię, ale specjalnie udaję, że nie wiem, ok?). Bo gdybym miała taką rozrywkową przyjaciółkę, to nie miałabym problemu z tym, że chodzi na imprezy beze mnie. Myślę, że chodzi tu bardziej o Judytę, która nie chce zostawić przyjaciółki samej, zresztą zdaje się, że musi się nią opiekować, bo jej przyjaciółka potrzebuje oparcia. To by wyjaśniało, dlaczego rezygnowała dla niej z imprez - nie chciała zostawiać jej samej, bo mogło jej się coś przytrafić.
Dała się jednak w końcu wyciągnąć na imprezę. Czy to jakiś rodzaj terapii - wyjdź do ludzi, przełam lęki? Bohaterka ewidentnie boi się opuszczać bezpieczne cztery ściany, boi się, że jej przypadłość dopadnie ją w publicznym miejscu i wystawi ją na pośmiewisko, że nie będzie nikogo, kto udzieliłby jej pomocy. Ale ma przecież bodyguarda w postaci Judyty, z pewnymi więc obawami zgadza się na mały wypad.
Czy taka terapia wstrząsowa ma szanse powodzenia? Czy raczej przyniesie odwrotny efekt? Może wyciągnie na wierzch schowane pod powierzchnią skóry lęki, właśnie te nieuświadomione, dobitnie wskaże, że jest w niej ten irracjonalny strach.
A może właśnie okaże się, że nie ma się czego bać?
A więc naszą bohaterkę dręczy jakaś mniej lub bardziej wyimaginowana choroba. Mam tu na myśli, że na pewno coś jej jest, mimo iż wyniki badań mówią inaczej. Ale nawet jeśli to hipochondria, to hipochondria też jest chorobą. Więc paradoksalnie, każdy hipochondryk faktycznie jest chory ;). Ale to tak na marginesie, bardziej zainteresuje Cię pewnie, że ta bohaterka kogoś mi przypomina. Już Ci o tym wspominałam, przy pierwszym czytaniu pierwszych akapitów. A nawet nie tyle kogoś, a czyjąś sytuację.
Mam mówić więcej?
CDN
Natomiast ten akapit o umieraniu, raz, że znowu daje mi pośrednio kopa do pisania "Odchodzę" (nie pytaj, to nie tak jak myślisz, obiecuję!), a dwa, że zapachniał mi trochę smutnym Tośkowym oneshotem (którego nadal nie skomenciłam, shame on me!). I pewnie nie spodoba Ci się to, co powiem, ale Twoje bohaterki mają zawsze coś wspólnego miedzy sobą. Może dlatego, że każda jest w jakiś stopniu Twoim odbiciem, hm? Nie jesteś odosobnionym przypadkiem, chyba każdy autor zawiera w swoich bohaterach mniejszą bądź większą cząstkę siebie.
UsuńPoruszasz tutaj wiele tematów, ale dość luźno zostawiając dużo miejsca na gdybanie (a to w moim przypadku jest bardzo niebezpieczne, wiesz?). Bo takie imprezy sprzyjają obecności osóbek, które chcą zwrócić na siebie uwagę, i to uwagę kogokolwiek. cokolwiek zobaczyła w środku, nie było to nic fajnego. Facet śliniący się do laski i vice versa. Pewnie jakiś znany facet, nie? Taki którego zwykła oglądać z daleka, nie chcąc burzyć sobie w głowie jego obrazu.
Widocznie obraz runął, jak domek z kart.
Ma problem i to duży, problem, który utrudnia życie i stworzenie normalnych relacji z innymi ludźmi. Przyznaje potem, że to nerwica lękowa, z tego co widzę, podszyta lękiem o własne zdrowie.To trochę jak perpetuum mobile - jeden lęk napędza drugi. Ale walczy z tym dzielnie, ma przy sobie Judkę, która potrafi postawić ją do pionu. Powoli udaje jej się okiełznać swoje demony. Z lekami już się nie rozstanie, ale to chyba mała cena za odrobinę normalności, na którą nadal ma szansę.
No tak, na każdej imprezie znajdzie się taki gość, który przyciąga uwagę wszystkich lasek. Który ma w sobie "to coś", choć "to coś" to czasem po prostu sława/pieniądze/popularność (niepotrzebne skreślić). Zawsze trzyma cały tabun dziewczyn na dystans samym spojrzeniem, chyba, że któraś zwróci skutecznie jego uwagę. Ot, typowy lowelas. Tylko... kogo obsadziłaś w tej roli?
(Tzn, ja wiem kogo i pamiętasz moje półtrafne typy, więc daruje Ci tok mojego rozumowania).
Choroba jednak nie daje o sobie zapomnieć. Tak się zastanawiam, na ile jej objawy to skutek jej zaburzeń nerwicowych, a na ile faktyczny problem somatyczny. Choć tak naprawdę, ciężko to rozgraniczyć, bo przy chorobach psychofizycznych działa tak silny efekt nocebo, że naprawdę niemożliwe czasem jest wskazanie, które przypadłości są stricte fizyczne, a które maja podłoże psychiczne. To ciężki temat, ale bohaterka jest świadoma swojego problemu, więc stara się nad nim panować, a to już połowa sukcesu.
O, pan rycerz został przytłoczony skierowaną ku niemu uwagą, więc pod pretekstem ratunku zmienił lokalizację. Nie dziwię się jej, że nie jest do niego przyjaźnie nastawiona. Kimkolwiek jest - a bohaterka zna go, choć nie osobiście - przy kontakcie face-to-face nie wywarł na niej dobrego wrażenia. Swoim zachowaniem i sposobem bycia skreślił jej wyobrażenia o nim. Wyobrażenia, które pewnie były dość naiwne, ale myślę, że każdy woli trwać w przyjemnym kłamstwie, choć ma świadomość istnienia gorzkiej prawdy. To dobre rozwiązanie, dopóki nie zderzymy się z rzeczywistością.
Pewne sprawy czasem warto pozostawić w sferze wyobrażeń, prawda?
On próbuje wciągnąć ją w rozmowę, ona nie ma na to ochoty. Co nim powoduje? Nudzi się? Chce uniknąć natrętnych dziewczyn? A może ma dzień dobroci i postanowił się zainteresować kimś tak przyziemnym jak nie do końca zdrowa dziewczyna?
A może, zgodnie z tezą, że ciągnie nas do ludzi nam podobnych, zauważył w niej coś, co przypominało mu jego samego? Być może całkiem podświadomie?
Czyżby rysa na idealnej powierzchni? Nieprzyjemna zadra w duszy?
Rozmawia z nią, choć przecież ona jest ponoć tak nudną osobą. Widać, co jednak wydało mu się w niej interesujące.
CDN
"Dlatego zwykle na imprezach poznaje się byle kogo i byle jak." - o, to, to. To chyba jest to, co w głównej mierze odrzuca mnie - i nie tylko - od imprez. Krótkie, ale intensywne znajomości, powierzchowne, które nie dają nam żadnej wiedzy o drugim człowieku. Oto znak naszych czasów. To dlatego, skreśliła go po tym, co zobaczyła na imprezie - żył byle jak z byle kim, niszcząc stworzy w jej głowie obraz "kogoś".
UsuńAle wygląda na to, że i jego taki stan rzeczy męczy i dręczy.
I, wiesz, co Ci powiem? To, że bohaterem jest tu Michi, nijak nie wpływa na odbiór. To mógłby być ktokolwiek - piękny, młody, popularny (mój drugi typ idealnie by się nadał, ale chyba za bardzo go nie znosisz, by o nim pisać XD). Jest tylko figurą, aktorem grającym rolę. Z drugiej strony, musiał być jakiś impuls, który zadecydował, że to jego wybrałaś, a nie kogokolwiek innego wpasowującego się w schemat.
(ups, chyba mi się coś usunęło)
Ciekawi mnie ten fragment o antidotum. Odnoszę wrażenie, że mowa tu o kimś, kto nie pozwala Hayboeckowi utonąć pod naporem licznych flirtów i kobiecych wdzięków, kimś, kto jest dla niego jak kotwica dla statku.
Czy to ktoś w rodzaju... jego dziewczyny? To by wyjaśniało niechęć bohaterki do niego, po tym jak zaobserwowała jego zachowanie w środku. Może faktycznie czasem lepiej nie wiedzieć.
W jakiś paradoksalny sposób on martwi się o nią, bardziej niż ktokolwiek w okolicy, łącznie z Judką, którą pewnie porwał wir zabawy. Paradoksalnie, bo przecież nic dla siebie nie znaczą. A jednak coś ich chyba łączy.
Ta rozmowa jest bardzo specyficzna, wydaje się nie dotykać konkretnie żadnego tematu, ślizga się po powierzchni, a mimo to jest w niej jakaś głębia, którą dostrzec potrafią tylko nieliczni, ci, którzy wiedzą o czym mowa.
(Zdaje się, że powinnam tu mocniej pogrzebać, ale chyba nie czuję się na siłach :<.)
Każde z nich ma inny problem, jednak to co mówią jest uniwersalne - to po prostu czysta prawda o życiowych trudnościach, z którymi każdy się boryka. Oboje mówią rzeczy całkowicie oczywiste i powszechnie znane, ale czasem warto usłyszeć taką oczywistość z obcych ust. Brzmi wtedy inaczej i trafia o wiele głębiej, często nabiera innego sensu.
W tej rozmowie rzucają sobie wyzwanie, jakby nakłaniając się wzajemnie do walki ze swoimi demonami. Takie spojrzenie z perspektywy zupełnie obcej osoby, totalnie nie zaangażowanej emocjonalnie w dany problem, może być cenną lekcją i to dla obojga.
Mam takie wrażenie, że bohaterka dużo wie o Hayboecku. Celnie wybija mu szpilę, choć on dzielnie odbija piłeczkę. Ona sugeruje mu, że swoim zachowaniem maskuje strach, ale nie może traktować tego jako wymówki. On z kolei, że lęk w większości jest tylko w jej głowie, że chowa się za nim, bo boi się zawieść ponownie na ludziach i świecie.
Dużo o nim wie i myślę, że ma rację co do prowadzonej przez niego wewnętrznej walki. Co dzień zawodzi czyjeś zaufanie, osoby, która jest przecież jego tarczą przed otaczającymi go pokusami. Celność tej uwagi wywołuje u niego gniew, ale ten gniew jest chyba skierowany tylko przeciwko niemu samemu.
"Czasem mury obronne nie służą ochronie przed atakami z zewnątrz – mają chronić świat po drugiej stronie przed tym, co kotłuje się w środku." - nie wiem czy wiesz, ale zawarłaś w tym oneshocie wiele myśli, które luźno błąkają mi się po głowie od czasu do czasu. Myśli, które staram się od czasu do czasu podrzucać moim bohaterkom, aczkolwiek bardzo nieudolnie, bo jest w tym coś uniwersalnego. Strach, czy też lęk jest motywem, który można eksploatować bez końca, a i tak zawsze pozostanie coś niedopowiedziane. Może to przez jego irracjonalność? Nieuchwytną przyczynę? Tak samo ta uniwersalność objawia się w ich rozmowie - nieważne z czym borykają się bohaterowie, ta wymiana zdań mogłaby paść między różnymi ludźmi, w różnych okolicznościach, bo każdy z nas się czegoś boi. Każdy z nas nosi w sobie lęk, z którego nie zawsze zdaje sobie sprawę.
CDN
Gdyby ktoś zapytał mnie, czego się boję, nie potrafiłabym odpowiedzieć, wskazać konkretnej rzeczy. Ale nie nazwałabym się osobą nieustraszoną, bo gdzieś w głębi duszy kiełkuje to dziwne uczucie, lęk, o którego istnieniu nie do końca zdaję sobie sprawę - taki właśnie lęk nieuświadomiony.
UsuńI myślę, że każdy z nas miewa podobne odczucia, nawet ci, co potrafią z miejsca wymienić tuzin swoich lęków - przed ciemnością, pająkami, wysokością, ciasnymi pomieszczeniami.... Prócz tych znanych lęków (a raczej, według przedstawionej przeze mnie na początku nomenklatury - strachów), drąży ich też ten nieznany lęk, który być może nigdy nie znajdzie swojego ujścia, ani nie zamanifestuje się w żaden sposób.
Nie ma ludzi bez lęków. Są tylko tacy, którzy o nich nie wiedzą i tacy, którzy potrafią z nimi żyć. I to tylko ci ostatni potrafią mówić o sobie, że są szczęśliwi.
Znowu zmuszasz do myślenia, ale zaraz popłynę w niebyt przemyśleń, więc jeszcze odniosę się do końcówki.
To krótkie spotkanie na pewno wywrze na nich piętno. Choć obraz Michaela rozmywa się w oczach Olgi, to na pewno nie zapomni o tej rozmowie, może ta rozmowa w końcu pomoże jej ruszyć z miejsca. Michael też może w końcu zejdzie z kolizyjnego kursu. To optymistyczne założenie, ale kto wie? Czasem takie krótkie, przypadkowe spotkania, dają nam więcej niż rady najlepszych przyjaciół.
I, a propos, Olga. Unikałam dotąd jej imienia, bo sama go unikałaś. To był celowy zabieg, prawda? Bezimienna bohaterka, bo tutaj też widziałabym swego rodzaju uniwersalizm, zabieg podobny do tego, co poniekąd chciałam uskutecznić w "Kapryśnej przyjaciółce", ale oczywiście mi to totalnie nie wyszło. Nie trzeba nazywać bohaterki, bo każdy może postawić się na jej miejscu. Michael też długo pozostawał anonimowy, ale w przeciwieństwie do Olgi, on anonimowy dla niej nie był. Ona dla nie go tak i to niemal do samego końca.
Z drugiej strony, Olga w Twoim wykonaniu uparcie łączy mi się z Tośkową przyjaciółką. Nie wiem na ile świadomie wybrałaś to imię, ale ten motyw obawy przed śmiercią tutaj w połączeniu z tamtą historią wydaje mi się dość znaczący. W końcu kiedy umiera ktoś tak młody i pełen życia zmusza nas to do pewnej refleksji, a czasem wywołuje lęk przed tym, co czeka każdego z nas. Każda śmierć w naszym otoczeniu to takie memento mori. I choć tutejsza Olga nie ma żadnego powiązania z Tośkami, to ona ma swoje własne memento mori, takie jakim Tośkowa Olga stała się dla swoich znajomych.
Popłynęłam tu nieco, co nie? Ale wymęczę Cię jeszcze krótką refleksją względem okładki. Trzy szczegóły: postać na okładce jest naga - tacy stajemy się, gdy ktoś odkryje, uświadomi nam nasze lęki; dym - lęk wypala nas od środka, niszczy, działa destrukcyjnie; ciemne plamy farby (?) - lęk rozprzestrzenia się po ciele, zatruwa wszystkie jego zakamarki, uniemożliwiając normalne funkcjonowanie.
Zdaje się, że w interpretacji obrazów jestem jeszcze bardziej beznadziejna niż w interpretacji muzyki, więc może następnym razem ograniczę się do samego tekstu, co?
A jeśli chodzi o piosenkę to ograniczę się tylko do stwierdzenia, że tchnie takim jakby optymizmem. Że ta rozmowa naprawdę coś im da, obojgu. Że była takim punktem zaczepienia, punktem zwrotnym do naprawienia kilku spraw.
I, to by było tyle ode mnie. Nawet oneshota nie umiem szybko skomencić, meh. I pewnie jesteś totalnie zawiedziona tym powyżej, bo ten komentarz ssie jak to gumowe przepychacza do kibla, jest denny bardziej niż ryba przydenna i w ogóle nie powinien ujrzeć światła dziennego (ani nocnego), ale starałam się. Zdaje się jednak, że natłok myśli, wniosków i analiz mnie przerósł i nie udało mi sie ich przekuć na konstruktywny komentarz.
Znowu zmuszasz do myślenia, ale tym razem nie podołałam, wybacz.
A teraz lecę oglądać film ;)
(I czekam na kolejne oneshoty, ale nie śpiesz się, bo Tośki nade mną wiszą jeszcze :P)
Wenki!